To de facto podatek od naszych zasobów (od tego, co nam one przynoszą, a nie jest tego znowu tak dużo), które zostały już wcześniej opodatkowane. A przecież i bez niego nasza skłonność do oszczędzania jest oceniana, np. na tle innych krajów, jako żałośnie niska. Przede wszystkim jednak chodzi o to, że podobnie jak wiele innych danin jest on źle skonstruowany. Przykładowo: nie we wszystkich przypadkach możliwe jest kompensowanie zysków i strat z inwestycji, nie ma też zwolnień dla oszczędności długoterminowych (spekulacja i inwestowanie czy oszczędzanie to dla fiskusa to samo).

Brak też czegoś w rodzaju kwoty wolnej od podatku, a także rozróżnienia na tych, którzy zgromadzili znaczący kapitał (w tym takich, którzy mogliby być rentierami), i tych, którzy uciułali parę groszy. Na pazerność państwa psioczą więc nie tylko ludzie zamożni, lecz także odkładający na czarną godzinę kosztem wielu wyrzeczeń. Żadnej finezji, goły fiskalizm. Bywało już tak, i to całkiem niedawno, że inflacja i podatek pożerały cały zysk z inwestycji i realnie uszczuplały kapitał. Kowalski, który płacił daninę, był na minusie. Przypomnę też: wprowadzając to obciążenie, sugerowano, że będzie mieć charakter przejściowy. Chodziło przecież o podratowanie finansów publicznych. Oczywiście podatek został z nami na dobre, kłopoty z finansami publicznymi też.

To, ile fundusze, giełda, forex itd. przynoszą budżetowi, z roku na rok bardzo się zmienia – tak jak zmienia się rynkowa koniunktura. Oczywiście w czasach hossy, zwłaszcza spektakularnej, podatek nie jest inwestorom straszny. Pytanie jednak, czy biorąc pod uwagę stan gospodarki, nie tylko naszej, lub plany likwidacji OFE (które, zdarza się, podtrzymują giełdę przy życiu), taka hossa jest do pomyślenia. Bo to, że mimo upływu lat o likwidacji czy rozsądnym podatku od zysków kapitałowych nie ma co myśleć, jest już chyba, niestety, oczywiste