Prezydent Białorusi jest niezmiennie głową państwa, a po rewolucji w Kijowie zostało tylko wspomnienie. Czas więc może przeanalizować bilans polskiej polityki wschodniej.
W odniesieniu do Mińska chwila, gdy dowiadujemy się, że 120 km od naszych granic ma się pojawić rosyjska baza lotnicza, jest momentem, w którym nie wolno uciekać od trudnych pytań. Czy zgoda reżimu Łukaszenki na dyslokację pułku rosyjskich myśliwców tak blisko granic RP to naturalny proces, czy też cena, którą Mińsk musi płacić Moskwie za wsparcie w konflikcie Białorusi z Zachodem.
Sytuacja Ukrainy różni się oczywiście zasadniczo od Białorusi. Ewentualne podpisanie umowy stowarzyszeniowej tego kraju z UE będzie oczywiście sukcesem naszej dyplomacji. Ukraina nie będzie jednak członkiem UE ani za 10, ani za 20 lat. Rozumieją to władze w Kijowie, dla których umowa ta to li tylko narzędzie w targu z Moskwą.
Reklama

Idea Giedroycia

Idea Jerzego Giedroycia, według której niepodległość Ukrainy i Białorusi jest najlepszym gwarantem bezpieczeństwa naszego kraju, słusznie stała się podstawą polityki zagranicznej RP po 1989 r. Założono, że niepodległość ta będzie tym trwalsza, im bardziej demokratyczne będą Kijów i Mińsk.
Czas zadać pytanie, czy walcząc o demokrację, nie pomylono celu i metody. Może warto zamiast walki o demokrację twardo realizować nasz własny interes narodowy. Jest nim zaś nie demokracja na Białorusi i Ukrainie, ale istnienie za naszą wschodnią granicą państw możliwie najbardziej niezależnych od Rosji.
W imię tego interesu należy rozważyć akceptację systemu miękkiego autorytaryzmu (bez więźniów politycznych), co byłoby oczywiście kompromisem moralnym, ale przecież dokładnie taką politykę prowadzimy w stosunku do Rosji – nie byłby to więc kopernikański przełom.
Co więcej, przesuwając akcent z demokracji na prawa człowieka, możemy realnie więcej zdziałać na rzecz tych drugich. Podniesienie kwestii demokracji do rangi absolutu skutkuje tym, że nasza oferta stała się dla rządzących tudzież elit za naszą wschodnią granicą mniej atrakcyjna od tej, którą proponuje im Moskwa.
Jeśli założyć, że mielibyśmy kiedyś do czynienia z uczciwymi wyborami, to nie one, ale gospodarka zadecyduje o przyszłości naszych sąsiadów. Wyobraźmy sobie Ukrainę lub Białoruś za 20 lat, z dominacją rosyjskiego kapitału (w tym w mediach), przemożnym wpływem rosyjskiej kultury oraz elitami, które, niczym arabscy książęta z państw Zatoki Perskiej, co prawda kształcą dzieci na Zachodzie, tamże mają domy i konta bankowe, ale nijak wzorców zachodnich nie chcą przenieść na swój grunt. Będą to kraje, w których partia prorosyjska wygra, nawet już nie sfałszowawszy wyborów.
Polityka wschodnia musi być adresowana do elit, a nie społeczeństw, gdyż to elity zdecydują o kierunku rozwoju swoich państw. Narody na Wschodzie zaś, nie licząc oczywiście nielicznej grupy idealistów, nie są aż tak, jak chcemy wierzyć, przejęte brakiem demokracji. W relacji z elitami zaś nie wartości, ale gwarancje bezpieczeństwa kapitału mogą stanowić o naszej przewadze wobec Moskwy. Demokracja nie okazała się skutecznym narzędziem w polityce wschodniej. Nieprawdziwy przy tym jest argument, że rezygnacja z walki o nią osłabi polskie stanowisko wobec Moskwy. I nasi sojusznicy, i my o demokracji wspominamy już tylko tak, aby nadmiernie nie irytować Kremla.
Powrót do podstawowych, wyjściowych, sformułowanych na początku niezawisłego bytu Rzeczypospolitej założeń mógłby stać się okazją do odbudowy konsensusu dotyczącego polityki zagranicznej. Licytacja o to, kto jest bardziej zasadniczy wobec np. Łukaszenki, konsensusem bowiem na pewno nie jest. Jego odbudowie musiałoby towarzyszyć twarde postanowienie, iż wszelkie działania w polityce wschodniej muszą opierać się wyłącznie na realiach, a nie mitach.
Nasz brak realizmu tymczasem najlepiej widać w stosunku do Białorusi, gdzie zdecydowana większość narodu mówi po rosyjsku, co traktowane jest przez nas nieomal z pogardą. A przecież historia dowodzi, że odrodzenie narodowe i kwestia języka wcale nie muszą iść w parze. Jeśli jest coś, czego w polityce zagranicznej nie wolno robić nigdy, to tym czymś jest okazywanie wyższości.
Miarą słabości naszego rozpoznania sytuacji jest to, że spośród czterech teoretycznie możliwych scenariuszy ewolucji na Białorusi (władza Łukaszenki, przetasowania we władzach, dopuszczenie części opozycji do władzy, wygrana twardej opozycji) Polska konsekwentnie od 20 lat obstawiała dwa najmniej prawdopodobne, zapominając, że wszystkie przemiany na obszarze postsowieckim odbywały się zawsze nie wbrew, ale za zgodą lub wręcz z inspiracji władz.
Ewentualny scenariusz okrągłostołowy oznaczałby udział we władzach przedstawicieli reżimu, z którymi my obecnie nie mamy w zasadzie żadnych kontaktów, co jest skądinąd ewenementem w historii dyplomacji dwóch państw, które łączy granica. Na Ukrainie zaskoczeniem dla Polski była skala politycznej głupoty, katastrofalnej nieumiejętności rządzenia i zwykłej korupcji pomarańczowych. Niestety, większość polskich ekspertów od spraw wschodnich ma emocjonalny stosunek do naszych sąsiadów i wydaje się zajmować bardziej swoimi wyobrażeniami o tym, jak powinny wyglądać Ukraina i Białoruś, a nie chłodną analizą status quo. W takiej sytuacji nietrudno o błędy.

Przehandlować Ukrainę i Białoruś?

Problemem w relacjach z Mińskiem jest też kwestia polskiej mniejszości, przy czym w konflikcie wokół Związku Polaków na Białorusi kwestie stricte polityczne wysunęły się zdecydowanie na czoło. W efekcie już teraz coraz mniej dzieci z polskich rodzin uczy się polskiego. Co gorsza, nasza mniejszość, depolonizując się, ulega rusyfikacji, a nie białorutenizacji. Źle to wróży na przyszłość, a warto przecież uniknąć scenariusza litewskiego. Polonii na Białorusi normalizacja relacji na linii Warszawa – Mińsk może tylko pomóc. Trzeba jednak wyraźnie oddzielić działalność polonijną (nauczanie języka, popularyzację kultury, intensyfikację, a nie tylko kultywowanie związków z ojczyzną) od działalności stricte opozycyjnej.
Gdy formułowano podstawy naszej polityki zagranicznej, chodziło nam o to, by mieć strefę buforową pomiędzy nami a Rosją. Białoruś, z racji słabszej gospodarki i mniejszego poczucia odrębności, jest bardziej podatna na program rosyjskiej rekonkwisty niż Ukraina. Zatem próba walki o jej przyszłość wydaje się w istocie pilniejszym zadaniem. Ukraina, chociażby z racji siły swojego nacjonalizmu, potęgi klanów oligarchicznych (których część ciąży ku Zachodowi), w najgorszym nawet scenariuszu pozostanie stosunkowo niezależna. Innymi słowy – jeśli chcemy oderwać Ukrainę i Białoruś od Rosji, to rzeczywiście musimy walczyć przede wszystkim o Kijów. Jeśli jednak uznamy, że na razie wcale nie wygrywamy i że sił, woli i potencjału wystarczy nam (być może) zaledwie do tego, by Rosja nie pochłonęła Białorusi i nie podporządkowała sobie Ukrainy, to walczmy najpierw o Mińsk.
Czy warto próbować? A może lepiej po prostu „przehandlować” Ukrainę i Białoruś? Nie wolno nam tego zrobić. Po pierwsze – bo to wbrew naszym interesom. Po drugie – bo to wbrew naszej historii. Wreszcie – bo nie mamy niestety czym handlować. Niech nas też nie usypia, skądinąd niepewne jeszcze, podpisanie umowy stowarzyszeniowej Ukrainy z UE, skoro w tle, tyle że dużo ciszej, toczy się rosyjska walka o gospodarkę, przychylność elit i dominację w sferze kultury.
ikona lupy />
Moskwa, Rosja / ShutterStock