Taka konkluzja płynie z tekstu „Wojna budżetowa. Wersja 1575”. Jego autorzy Carlos Alvarez-Nogal (Uniwersytet Karola III w Madrycie) i Christophe Chamley (Uniwersytet Bostoński) przenoszą nas co prawda 450 lat wstecz, ale ówcześni aktorzy, ich wzajemne relacje oraz problemy są łudząco podobne do tego, co wydarzyło się (i jeszcze pewnie wydarzy) w dzisiejszej Ameryce.

XVI-wieczna Hiszpania też była globalnym supermocarstwem. Monarcha Filip II Habsburg nie tylko rządził zaś na Półwyspie Iberyjskim (łącznie z Portugalią), lecz także władał olbrzymimi połaciami dzisiejszych Włoch oraz Niderlandami (Belgia plus Holandia). Nie mówiąc już o koloniach po drugiej stronie Atlantyku. Władza hiszpańskiego króla nie była jednak absolutna. Filip musiał się liczyć z potężną opozycją ze strony lokalnych możnowładców oraz ich politycznego reprezentanta, czyli parlamentu zwanego Kortezami. Obrazu całości dopełniało rekordowe – jak na owe czasy – zadłużenie publiczne korony hiszpańskiej, sięgające według historyków ok. 60 proc. PKB. Podobnie jak w dzisiejszych czasach było ono nie tyle efektem szczególnej rozrzutności rządzących, co raczej dobrze znanego i z czasów współczesnych politycznego klinczu. Szlachta oczekiwała ze strony władców inwestycji. Zwłaszcza w wojsko, które służyło nie tylko do obrony, lecz także do promowania jej interesów ekonomicznych. Jednocześnie możni wrogo patrzyli na wszelkie próby obciążania jej nowymi podatkami.

Korona była więc skazana, by żyć na kredyt. W spokojnych czasach ten system funkcjonował bardzo dobrze. Król emitował dwa rodzaje obligacji. Krótkoterminowe i wyżej oprocentowane długi wobec zagranicznych bankierów (asientos) oraz juros, przynoszące stały dochód w wysokości 7 proc. (przy ok. 1-proc. inflacji) zawierane na 10 lat lub do odwołania. Zobowiązania spłacano ze skąpych dochodów fiskalnych. Na przykład podatku płaconego przez miasta. I tu zaczęły się problemy. Gdy w 1570 r. wydatki militarne zaczęły mocno rosnąć, jednocześnie odsetki od długu niebezpiecznie zniżały się do poziomu dochodów skarbowych. Wtedy Filip, jak każdy władca w jego sytuacji, postanowił zwiększyć obciążenia podatkowe miast. Zatwierdzić taką decyzję musiały jednak Kortezy będące tych miast przedstawicielem. Te zaś zablokowały sprawę. W efekcie król zapowiedział, że przestanie spłacać długi. Ruszyła gra, którą znamy również z dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Polegała ona na tym, kto pierwszy pęknie.

Filip przestał więc spłacać asientos. I choć pozornie były to długi zewnętrzne, szybko się okazało, że rynki finansowe są znacznie bardziej powiązane, niż się to wszystkim wydawało. Niespłacone papiery hiszpańskiej korony sprawiały, że ich posiadacze nie mogli uregulować należności wobec innych swoich wierzycieli. I tak dalej. Efektem było zamrożenie na dwa lata rynków kredytowych w tej części Europy. Cztery razy z rzędu odwołano prestiżowe targi finansowe w Medina del Campo. Dwa banki komercyjne działające w Sevilli upadły. Cierpieć zaczęła też realna gospodarka. A miasta i szlachta szybko odczuły kryzys. Dwa lata później Kortezy zgodziły się więc na wyższe podatki, byle tylko korona znów zaczęła regulować swoje zobowiązania. Filip II wykorzystał to, przepychając daniny wyższe, niż uprzednio planował. W dłuższym okresie jednak Habsburgowie hiszpańscy też wcale nie wygrali. Targi w Medina del Campo ustąpiły miejsca innym protogiełdom. Hiszpania nie wróciła już na ścieżkę wzrostu z dekad wcześniejszych. I stopniowo zaczęła schodzić ze sceny na rzecz nowych potęg. Francji, Anglii czy potem Rosji i Niemiec. I wreszcie Ameryki.

Reklama