Jak ustaliliśmy, Ukraińcy przygotowują wniosek o upadłość Stoczni Gdańsk. Może on zostać złożony w styczniu. Obecnie zarząd firmy czeka na ostatnie płatności od ukraińskiego inwestora.

– Chodzi o opłacenie pilnych zaległości, by oddalić możliwy w przyszłości zarzut niegospodarności. Żeby nikt nie twierdził, że wniosek o upadłość powinien zostać złożony jeszcze w sierpniu, gdy spółka straciła zdolność do prowadzenia dalszej działalności – mówi anonimowo osoba powiązana z ukraińską firmą.

Pracownicy o ewentualnym bankructwie nie słyszeli.

– Nikt z nami nie rozmawiał na temat możliwej upadłości – mówi DGP Roman Gałęzewski, przewodniczący Komisji Międzyzakładowej NSZZ „Solidarność” Stoczni Gdańskiej.

Reklama

Dodaje, że obecnie firma nie zalega z wypłatami liczącej 1,9 tys. pracowników załodze. – Ale czy inwestor wywiąże się z kolejnej wypłaty, okaże się 10 grudnia – dodaje Gałęzewski.

Agencja Rozwoju Przemysłu, która posiada 25 proc. akcji stoczni, jest zdziwiona informacją.

– Nic nam nie wiadomo o wariancie upadłości ewentualnie przygotowywanym przez Gdańsk Shipyard Group. Zakładamy, że priorytetem dla ukraińskiego akcjonariusza jest praca nad nowym biznesplanem – mówi Izabella Dubielczyk z Agencji Rozwoju Przemysłu.

Jak precyzuje przedstawicielka państwowej agendy, biznesplan ma zawierać rozwiązania w sprawie zobowiązań Stoczni i GSG w stosunku do ARP.

Jacek Łęski, rzecznik prasowy Stoczni Gdańsk, zapewnia, że prace nad biznesplanem trwają, a jego przygotowaniu pomaga firma doradcza PricewaterhouseCoopers. Ma być on gotowy do 29 listopada.

Do końca grudnia 2013 r. stocznia ma spłacić Agencji Rozwoju Przemysłu udzieloną przed kilkoma laty pożyczkę ratunkową w kwocie 103 mln zł. Z kolei GSG, polska spółka ukraińskiego ISD, do której należy 75 proc. akcji stoczni, powinna odkupić od ARP właśnie 25 proc. akcji w firmie. To dodatkowy koszt dla Ukraińców na poziomie około 70 mln zł. Dodatkowym problemem są długi wobec kontrahentów. W sumie firma potrzebuje około 180 mln zł.

Do tej pory GSG forsował pomysł, aby tę kwotę pozyskać od dwóch akcjonariuszy. GSG oraz ARP mieli wyłożyć proporcjonalnie około 80 mln zł. Kolejne 100 mln zł miało pochodzić ze sprzedaży nieruchomości. Miała je odkupić od stoczni ARP. Taka opcja nie podobała się państwowej agendzie, choć oficjalnie szefostwo ARP nie mówiło nie. Wojciech Dąbrowski, prezes ARP, twierdził, że prace dotyczące dokapitalizowania nie mogą być prowadzone do czasu przedstawienia przez spółkę m.in. nowego biznesplanu. ARP podnosił też, że firma nie przedstawiła nawet sprawozdania finansowego za zeszły rok. Choćby dlatego według ARP trudno kategorycznie stwierdzić, ile stocznia potrzebuje pieniędzy.

W patowej dla obydwu stron sytuacji mediacji podjął się Lech Wałęsa. Do tej pory odbyły się dwa spotkania, a każde z nich – jak twierdzi Piotr Gulczyński, szef Instytutu Lecha Wałęsy – zakończyło się „pozytywną konkluzją”.

Gulczyński zdradza nawet, że wkrótce powinno się odbyć trzecie spotkanie. Ale z nieoficjalnych rozmów z przedstawicielami GSG i ARP wynika, że spotkania nie mają sensu, bo obydwie strony oprócz kurtuazyjnych gestów nie zamierzają ustąpić choćby na milimetr.

Pierwsze informacje o upadłości firmy pojawiły się jeszcze przed wakacjami. Już wtedy okazało się, że Polacy i Ukraińcy nie są w stanie wywiązać się z zapisów porozumienia intencyjnego z marca 2013 r., które według Ukraińców przewidywało „wspólne działania zmierzające do pozyskania na warunkach rynkowych niezbędnego kapitału dla stoczni”. Tyle że według ARP w porozumieniu nic konkretnego nie było poza ogólnymi zapewnieniami o „zacieśnianiu współpracy”.

>>> Polecamy: Lech Wałęsa chce ratować Stocznię Gdańsk