Dla ekonomistów problem nowy nie jest. Od paru lat trwa wręcz zagorzała dyskusja o tym, że coś z nierównościami zrobić trzeba. Wynika z niej coraz wyraźniej, że najlepiej zacząć od pokręcenia podatkową śrubą.

Każdego, kto uważa, że mówienie o podwyżkach podatków dla najbogatszych to niebezpieczna demagogia, odesłać należy na początek do historycznych danych. Wynika z nich, że w krajach OECD od lat 70. daniny osobiste najlepiej zarabiających spadały wszędzie. Raz szybciej (w USA z ponad 70 do 30 proc.), raz wolniej (Niemcy – z 55 do 40 proc.). Ale zawsze w dół. Polska też się wpisała w ten proces, wprowadzając za rządów „socjalnego” PiS podatek de facto liniowy. Od początku kryzysu kilka krajów (Wielka Brytania, Francja) podjęło próby odwrócenia tej tendencji. Jak na razie jednak w skali dużo mniejszej niż wcześniejsze obniżki.

Tymczasem potencjał do zmiany jest znacznie większy. Tak twierdzą na przykład Thomas Piketty i Emmanuel Saez, dwie wschodzące gwiazdy światowej ekonomii robiące właśnie w światowych badaniach podatków coś na kształt rewolucji francuskiej (obaj panowie pochodzą zresztą znad Sekwany). W głośnym tekście sprzed dwóch lat Piketty i Saez dowodzą, że w gospodarkach rozwiniętych najwyższy próg powinien wynosić powyżej 80 proc. Rozprawiają się przy tym z argumentami przeciwników podwyżek podatków bezpośrednich. Po pierwsze, ich zdaniem nie ma żadnego historycznego dowodu, że niższe podatki dla najbogatszych prowadzą do wzrostu produktywności i przedsiębiorczości. Ergo nie przynoszą szybszego wzrostu gospodarczego. A argumentacja w stylu: „jeśli podwyższycie mi podatki, to i tak je ominę przy pomocy sprytnej optymalizacji lub emigracji” to ich zdaniem nic innego jak szantaż, któremu porządne demokratyczne państwo po prostu nie powinno się poddać.

Jeszcze ciekawsza jest dyskusja na temat CIT, którą rozpętał niedawno Laurence Kotlikoff z Uniwersytetu Bostońskiego, publikując niedawno pracę pod znamiennym hasłem „Chcecie walczyć z nierównościami dochodowymi? Zlikwidujcie CIT”. Kotlikoff argumentuje w nim tak: klasa pracująca w USA dysponuje dziś realnym dochodem porównywalnym do tego z roku... 1966. Winę ponosi za to oczywiście globalizacja, która doprowadziła do zmniejszenia podaży dobrze płatnej pracy w tym segmencie amerykańskiego społeczeństwa. Nie cofniemy tego. Ale można próbować to naprawić. Właśnie eliminując podatek bezpośredni płacony przez przedsiębiorstwa. Dzięki temu firmy przestaną uciekać tam, gdzie podatki dla przedsiębiorstw są niższe (albo nie ma ich wcale). A czerpiących zyski z tych firm akcjonariuszy i tak dopadniemy. Na przykład mocno opodatkowując ich dywidendę. Albo faktycznie zwiększając PIT dla najbogatszych.

Reklama

Strategia Kotlikoffa sprowokowała natychmiast Juana Carlosa Serrato z Uniwersytetu Stanforda, który opublikował kontrbadanie pokazujące, że wysokość CIT ma dla firm znaczenie drugorzędne. Bo w kalkulacjach dotyczących ulokowania działalności dla przedsiębiorstw najbardziej liczą się czynniki produkcji: a więc jakość kapitału ludzkiego, dostępność kapitału itd. To dlatego firmy informatyczne siedzą w Dolinie Krzemowej, choć Kalifornia ma relatywnie wysoki CIT. A nie w pobliskiej Nevadzie, która z tego podatku w ogóle zrezygnowała. I właśnie dlatego nie warto przeceniać magicznej (rzekomo) mocy radykalnej obniżki CIT. Bo summa summarum do pozostania skłoni niewielu i jej koszt się po prostu nie zwróci.

Patrzę na te dyskusje trochę z zazdrością. Bo w Polsce o podatkach bezpośrednich na tak fundamentalnym poziomie dyskutuje się rzadko. Dominuje za to technokratyczne manipulowanie podatkami pośrednimi. Pytania o znalezienie nowego balansu między podatkami sprawiedliwymi a skutecznymi nie padają. A szkoda.