ikona lupy />
Łukasz Niesiołowski-Spano pracownik Instytutu Historycznego UW, jeden z inicjatorów ruchu społecznego Obywatele Nauki / Dziennik Gazeta Prawna
I tu odnieśliśmy wielki sukces. Z 7 proc. kończących wyższe studia doszliśmy do 30 proc. Sukces! Z ograniczonej liczby maturzystów mamy zwielokrotnioną liczbę absolwentów szkół średnich z maturą w kieszeni. Jak osiągnęliśmy ten znakomity wynik? Wspierając młodzież, by zyskała wcześniej niedostępne jej kompetencje? A może zmiany cywilizacyjne wpłynęły na to, że większa liczba młodych ludzi zyskała wiedzę i zdolności pozwalające na efektywną kontynuację edukacji na uczelni? Nie. Podnieśliśmy wskaźniki, obniżając wymagania! Niżej postawiona poprzeczka pozwoliła przepuszczać przez sito testów i egzaminów większą liczbę młodych ludzi. Działanie takie w połączeniu ze – słuszną przecież – reklamą wyższego wykształcenia wpłynęło na masowy napływ studentów.
Reklama
Obniżenie poziomu pozwala przechodzić przez system edukacyjny większej liczbie ludzi. Uzyskano to głównie poprzez uzależnienie pieniędzy płynących do uczelni od liczby studentów. W uczelniach prywatnych związek ten zapewnia czesne; w uczelniach publicznych – algorytm wyliczający dotację na podstawie kilku składowych, z których do niedawna najłatwiej było zmienić właśnie liczbę studentów.
Zapewne narażę się wielu ludziom i wpływowym lobby, ale stawiam tezę, że negatywne efekty umasowienia edukacji wyższej biorą swe źródło głównie z dbania o sektor prywatny.
Obecnie mniej niż jedna trzecia ogółu studentów kształci się na uczelniach prywatnych. Liczba ta będzie spadać, ponieważ niż demograficzny nieuchronnie wpływa na liczbę studiujących. Gdy jednak obserwowaliśmy lawinowy wzrost liczy studiujących, rozwiązania prawne sprzyjały dobrobytowi uczelni, które były w stanie przyjmować najwięcej studentów. Gdzie najłatwiej osiągnąć taki efekt? Na kosztownych studiach medycznych lub technicznych? Nie. Dlatego nadal niemal nie ma ich wśród uczelni prywatnych. Najłatwiej uzyskać finansowy sukces (to była miara sukcesu wielu uczelni prywatnych!), oferując popularne, tanie i łatwe dla studentów studia z nauk humanistycznych i społecznych. Można by rzec, że prywatne uczelnie mogą postępować dowolnie, a ich studenci świadomie decydują, wybierając ofertę niskiej jakości. Problem w tym, że prawo dotyczące i uczelni publicznych, i prywatnych kształtowano z troską o interesy tych ostatnich. Oto przykład. Rozporządzenie ministra nauki i szkolnictwa wyższego z 5 października 2011 r. w sprawie warunków prowadzenia studiów na określonym kierunku i poziomie kształcenia określa w par. 17 maksymalne relacje między liczbą studiujących do liczby zatrudnionych pracowników. Wielkość ta wyznacza zatem maksymalną liczbę studiujących wobec minimum kadrowego, które dla większości studiów licencjackich wynosi dziewięciu pracowników, z których trzech powinno mieć habilitacje, a sześciu być doktorami.
Rozporządzenie szczegółowo rozróżniło te wielkości w zależności od typu studiów. Zapisane tam proporcje to, odpowiednio, dla studiów artystycznych – 1:25; nauk ścisłych – 1:60; nauk technicznych – 1:60; nauk przyrodniczych – 1:60; nauk rolniczych, leśnych i weterynaryjnych – 1:60; nauk medycznych – 1:40; języków obcych – 1:40; nauk humanistycznych – 1:160; nauk społecznych 1:160. A zatem teoretycznie zatrudniając dziewięciu pracowników, można kształcić 360 lekarzy, 225 artystów, ale już 1440 studentów nauk społecznych i humanistycznych. Zapis ten jest korzystny głównie dla szkół prywatnych, gdyż uczelnie publiczne i tak były ograniczone pewnymi limitami przyjęć studentów. Rachunek jest prosty: 1440 studentów płacących czesne np. 1000 zł za semestr daje niemal półtora miliona złotych, z których jeśli połowa idzie na koszty stałe (wynajem i utrzymanie sal oraz administracji), to drugie pół pozwala wynagradzać pracowników więcej niż godziwie! Te studia są zatem najbardziej opłacalne. A przy tym oferują najniższą jakość, co bezpośrednio wynika z liczby studiujących. Masowa edukacja uniemożliwia utrzymanie wysokiego poziomu. Zwłaszcza że pracownicy zainteresowani są osobiście zatrzymaniem studentów wnoszących czesne, a nie ich selektywnym odsiewaniem.
Apeluję zatem do minister nauki i szkolnictwa wyższego o szybką zmianę zapisu w par. 17 wspomnianego rozporządzenia. To, że studia humanistyczne i społeczne są tańsze niż ścisłe lub techniczne, nie usprawiedliwia zgody na niski ich poziom. Zrównajmy zasady, zmieniając zapisane w rozporządzeniu proporcje do dominujących w innych dziedzinach, czyli do 1:60.
Jaki będzie tego efekt? Wiele prywatnych szkół wyższych upadnie. I nikt poza pracującymi tam wykładowcami nie powinien tego żałować. Jeśli prowadzą studia zgodnie z takimi proporcjami zatrudnionych do studiujących, to nie mogą tego robić dobrze. Z uwagi na samych studiujących lepiej, by te uczelnie przestały istnieć, niż aby mamiły biednych ludzi, że płacone przez nich czesne przyniesie im coś więcej niż mało wart papier dyplomu, jaki uzyskają. Dobre uczelnie prywatne nie odczują efektów zmiany zapisu prawa, ponieważ wysoka jakość opiera się wszędzie na rozsądnej proporcji wykładowców do studiujących. Zmianę tę odczują jednak również najbardziej oblegane wydziały uczelni publicznych. Będą musiały ograniczyć liczbę studentów. I to również przyniesie dobre efekty, bo bez względu gdzie to się odbywa, na uczelni prywatnej czy publicznej, masowa edukacja nie zapewnia wysokiego poziomu. A to poziom edukacji jest najlepszą gwarancją przyszłego sukcesu naszych studentów.