Turcji, mimo że prowadzone są z nią negocjacje akcesyjne, Bruksela gotowa jest zaoferować co najwyżej uprzywilejowane partnerstwo, Ukrainie – pomoc finansową, choć pewnie część państw bez większego bólu zgodziłaby się, by trafiła do rosyjskiej strefy wpływów.
Różnica między nimi jest jeszcze jedna – Ukrainę pozostawioną samą sobie nie czeka nic dobrego, Turcja nawet bez Unii da sobie radę.
W Turcji w ostatnich miesiącach wydarzyło się sporo niepokojących rzeczy – tłumione przez władze zamieszki na stambulskim placu Taksim, afera korupcyjna, w którą uwikłanych jest kilku ministrów, przedwyborcza blokada Facebooka i Twittera, naciski na decyzje banku centralnego – ale przy tych wszystkich patologiach trudno premierowi Erdoganowi zarzucić, że w centrum jego działań nie leżało dobro kraju. Ani że nie zrobił nic, by dostosować Turcję do standardów europejskich. Dziś jest ona znacznie silniejszym krajem niż 12 lat temu, gdy obejmował władzę – nie tylko stabilniejszym gospodarczo i politycznie, ale też aktywniejszym i pewniejszym siebie na arenie międzynarodowej. Czyli dokładnie odwrotnie niż Ukraina, która bez zewnętrznej pomocy finansowej by zbankrutowała, a w starciu ze stojącymi u jej granic rosyjskimi wojskami nie miałaby wielkich szans. Na dodatek Ukraina ma potencjał do rozwoju, ale miała też takie nieszczęście, że dla ekipy Wiktora Janukowycza dobro kraju było na liście priorytetów na miejscu ostatnim.
Być może dziś Unia Europejska nawet w równym stopniu potrzebuje Turcji, co Turcja Unii. W końcu nie jest ona tylko dużym i szybko bogacącym się rynkiem oraz pomostem na Bliski Wschód, ale też jedynym państwem w Europie, którego armia pod względem liczebności jest porównywalna z rosyjską. W nowym układzie, który za sprawą Władimira Putina tworzy się w Europie, to atut nie bez znaczenia.
Reklama
ikona lupy />
Bartłomiej Niedziński / Forsal.pl