Jak wynika z analizy przygotowanej dla sejmowej podkomisji do spraw instytucji finansowych, banki nie oszczędzają polskich klientów. Różnice między średnim oprocentowaniem kredytu a maksymalnym dopuszczalnym limitem są niewielkie.

Co prawda obowiązuje limit maksymalnego oprocentowania kredytów, który jest równy czterokrotności stopy lombardowej NBP (obecnie 4 proc.) i wynosi 16 proc. Jednak różnice między średnim oprocentowaniem kredytu w rachunku bieżącym dla klientów indywidualnych a maksymalnym dopuszczalnym limitem są niewielkie. Na ogół rzeczywiste oprocentowanie jest faktycznie wyższe, gdyż dochodzą jeszcze prowizje za przedłużenie linii kredytowej, które mogą wynosić od 0,35 do nawet 5 proc. w zależności od banków.

Inaczej jest w krajach UE, gdzie choć maksymalne pułapy oprocentowania są często na podobnym poziomie jak w Polsce, to faktycznie jest ono dużo niższe. „O faktycznym problemie polskich kredytobiorców i ich sytuacji kredytowej świadczy średnie rzeczywiste oprocentowanie kredytów konsumpcyjnych, które wynosiło na koniec 2013 r. 20,18 proc. W strefie euro, skąd pochodzi większość inwestorów strategicznych posiadających dominujący pakiet akcji polskich banków, średnie rzeczywiste oprocentowanie kredytów konsumpcyjnych na koniec grudnia 2013 r. było prawie trzykrotnie niższe i wynosiło 7,04 proc.”, zauważa w opinii dla podkomisji prof. Krystyna Szelągowska.

Dodatkowo eksperci Biura Analiz Sejmowych zestawili dla podkomisji bankowej oferty dotyczące kredytów odnawialnych ze stawkami WIBOR, czyli oprocentowaniem, po jakim banki sobie pożyczają pieniądze od 2001 r. Praktycznie w każdym przypadku stopy WIBOR spadają znaczenie szybciej niż oprocentowanie kredytów w rachunku bieżącym. Z kolei dane NBP pokazują, że znacznie szybciej spada oprocentowanie kredytów konsumpcyjnych niż odnawialnych.

Są trzy przyczyny tego stanu rzeczy. Pierwsza to dużo niższe stopy procentowe w strefie euro niż w Polsce. Stopa Europejskiego Banku Centralnego wynosi obecnie 0,25 proc., podczas gdy stopa podstawowa NBP 2,5 proc. Druga to fakt, że w strefie euro państwo w dużo większym stopniu reguluje segment kredytów w interesie klienta.

Reklama

>>> Polecamy: Nowa bankowa czarna lista: zanim założą konto, sprawdzą, czy nie jesteś oszustem

A to z kolei powoduje, że zagraniczne banki w Polsce mogą prowadzić bardziej ekspansywną politykę. „Traktują one Polskę jako idealne miejsce na maksymalizację swoich zysków i rekompensowanie niższych dochodów z tytułu obsługi klientów w macierzystym kraju UE” – to kolejny z wniosków analizy.

Dlatego zdaniem prof. Szelągowskiej do zmiany tego stanu rzeczy potrzebne jest wsparcie rządu, NBP i sektora bankowego. „Wysoki poziom stóp procentowych, wysokie marże i prowizje w Polsce (jedne z najwyższych w Unii Europejskiej) nie służą ani polskiemu PKB, ani polskiemu społeczeństwu” – to konkluzja ekspertyzy.

Szef podkomisji Wiesław Janczyk ma nadzieję, że spotkanie z bankowcami pozwoli to zmienić. Jeśli nie, poprosi o pomoc Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. – Wówczas będę oczekiwał od UOKIK zbadania, czy nie mamy do czynienia ze zmową, i reakcji – zapowiada Wiesław Janczyk.

Jeszcze do niedawna obowiązywała teza, że polityków od rynku trzeba trzymać z daleka. Choć z jednej strony wymagano, by państwo było skuteczne i tworzyło klarowne reguły gry, to próby bezpośredniej ingerencji były postrzegane jako zamach ekonomicznych dyletantów na prawa wolnego rynku. Tyle że liczne przykłady ostatnich lat pokazały, że takie interwencje są wręcz konieczne, by maksymalizacja zysków nie odbywała się kosztem obywatela.

Ostatnim przykładem jest ustawa regulująca maksymalną wysokość interchange, czyli opłaty ponoszonej przez handlowców od transakcji kartami. Przez długi czas Polska należała do grupy liderów pod względem wysokości tych opłat. Podczas gdy w innych krajach UE emitenci kart pobierali 0,7 proc. prowizji od każdej transakcji, to w Polsce ta opłata była ponad dwukrotnie wyższa. Choć problem był znany od dawna, nie było widać chęci ze strony głównych emitentów kart, by reguły zmienić. W zeszłym roku parlamentarzyści zainterweniowali i specjalną ustawą obniżyli opłaty do 0,5 proc.

>>> Poradnik: jak bezpiecznie korzystać z kart płatniczych

Także historia OFE pokazuje, jak wątła była teza, że sama konkurencja przysłuży się klientom. Gdy wprowadzano reformę emerytalną w 1999 r., zakładano, że fundusze będą konkurowały ceną dla ubezpieczonych. To by znaczyło, że rywalizacja będzie dotyczyć wysokości opłat od przekazywanej przez ubezpieczonych składki. Wyznaczono ją na maksymalnie 10 proc. składki. Jednak rachuby wzięły w łeb. OFE wolały pobierać wysokie prowizje, niż ograniczać swoje zyski. W ciągu 14 lat zejście poniżej maksymalnej stawki było wyjątkiem. Dlatego do obniżki tych prowizji zabrali się politycy i górna stawka była obniżana trzykrotnie. Jak wynika z rządowych wyliczeń, w ciągu 14 lat działania II filaru PTE pobrały 10,5 mld zł. Dopiero po ostatnich radykalnych zmianach największy z funduszy – Aviva – ogłosił, że rezygnuje faktycznie z pobieranej przez siebie prowizji (z 1,75 opłaty schodzi na 0,75, co pokrywa koszty opłaty dla ZUS czy opłaty ostrożnościowej). Możliwe, że ten ruch wymusi podobne na pozostałych funduszach, ale bez politycznej interwencji nie doszłoby do niego.

Ingerencje polityków zawsze są rodzajem gry z rynkiem. Przykładem jest walka z lichwą. Pierwszą próbą było wprowadzenie limitu na wielkość oprocentowania, czyli przywoływanej już czterokrotności stopy lombardowej NBP. Jednak instytucje finansowe bardzo szybko nauczyły się obchodzić limit, stosując dodatkowe. Na przykład opłaty za rozpatrzenie wniosku kredytowego. Wprowadzono więc obowiązek podawania rzeczywistej rocznej stopy oprocentowania. RRSO ma uwzględniać wszystkie opłaty.

Ale nie jest miernikiem doskonałym. Konsumenci przyzwyczaili się do tego, że w przypadku krótkoterminowych, kilkunastodniowych pożyczek może wynosić nawet kilka tysięcy procent rocznie, znacznie więcej niż dla kredytów udzielanych na wiele miesięcy.

Wyścig, kto kogo przechytrzy, trwa więc nadal: Ministerstwo Finansów proponuje wprowadzić limit także na pozaodsetkowe koszty kredytu, tak by nie mogły przekroczyć 100 proc. wartości kredytu. Ale jak podkreśla Jarosław Sadowski, analityk firmy Expander, łatwo w tej walce posunąć się za daleko: ustalając zbyt restrykcyjne limity opłat, można wykluczyć z rynku całe rzesze osób, którym pożyczanie pieniędzy jest ryzykowne – np. ze względu na ich niskie dochody.

>>> Rośnie oprocentowanie hipotek. Gdzie po najtańszy kredyt?