Rej, jak pamiętają maturzyści, ujął to tak: „A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają”.

Nie byłoby źle, gdyby zarządzający naszymi firmami, nie tylko finansowymi, mówili po polsku (wielu mówi) bez względu na to, z jakiego kraju przybyli, aby pełnić powinność. Takiego ogólnego wymogu jednak w naszym prawie nie ma. Obowiązuje on jedynie w odniesieniu do banków i towarzystw ubezpieczeniowych, gdzie przynajmniej dwóch członków zarządu, w tym prezes, powinno udowodnić, że znają język polski (co w praktyce się okazuje w trakcie przesłuchania przed Komisją Nadzoru Finansowego, która wyraża zgodę na objęcie przez nich funkcji, bądź nie).

Teraz prawo będzie jasno wskazywać, że wszyscy członkowie zarządów oraz rad nadzorczych banków mają być z polszczyzną za pan brat. Zapewne będzie to sprawdzane tak, jak do tej pory – tj. poprzez rozmowę z zainteresowanym, a więc o czytaniu (np. ważnych dokumentów) i pisaniu w naszym języku nie ma mowy. Mimo to w radach może być spory ruch, bo nie każdy chce się uczyć trudnych słów w egzotycznym dla siebie języku. Czy to oznacza, że banki będą lepiej zarządzane i nadzorowane? Wątpię. Kompetencje i walory moralne kandydatów nie zależą od tego, jakim językiem się posługują. Oczywiście chciałbym, aby na świecie polszczyzna była szeroko propagowana i znana. Ale nic na siłę. Chyba że banki obniżą opłaty, skoro zaoszczędzą na tłumaczach.

Czytaj więcej na ten temat: Bankowcy w Polsce mają mówić po polsku. Albo stracą intratne posady

Reklama