Rafał Woś niemal samotnie buduje w polskiej prasie wiarę, że socjalizm ma przyszłość. Ostatnio zaniepokoił się, że Thomas Piketty, nowy lider intelektualny lewicy, jest trafnie atakowany przez wolnorynkowych rycerzy i pospieszył z uspokajającą analizą – kto broni wolnego rynku, racji nie ma z zasady. Nie czytałem książki Piketty’ego, nie chcę się rozprawiać z autorem, który być może nie radzi sobie z materią podstawowych faktów, ale za to pisze ciekawie i stymuluje szare komórki czytelników. Ze smutkiem obserwuję natomiast, że mój kolega z łamów próbuje ustawić rzeczywistość w ten sposób, że krytyka Piketty’ego z zasady świadczy o intelektualnym zaślepieniu. Medice, cura te ipsum... nawet lewicowiec John Kenneth Galbraith twierdzi, że nie istnieją żadne dowody potwierdzające fundamentalną obserwację Piketty’ego (że nierówności w USA są wyższe niż w krajach rozwijających się, takich jak Chiny, Brazylia czy RPA). Cullen Roche zauważa, że jak przypatrzymy się liście Forbes 400 w latach 1992 – 2008, tylko 1 proc. z osób na niej figurujących utrzymało się tam przez cały ten okres. Ten sam twardy keynesista dziwi się, że Piketty nie zatrzymał się nad tym, że w ciągu ostatnich 20 lat, gdy nierówności i akumulacja kapitału zwiększyły się na całym świecie, ponad miliard ludzi wygrzebało się ze skrajnej biedy.
Tyler Cowen, co prawda wolnorynkowiec, atakuje Piketty’ego za wiarę w siłę zbawczą podatków jako remedium na nierówności (Francuz proponuje 80 proc.). Wosiowi może nie podobać się lista zarzutów wobec podatku od majątku, ale trudno odepchnąć empirię, Cowen podaje przykład niedawnego wycofania się rządu włoskiego z planów takiego opodatkowania wobec niechęci społeczeństwa oraz odsyła do pracy Eichengreena. Ten ostatni opisuje wiele prób wprowadzenia wielkich podatków, lecz pisze w konkluzji, że „w praktyce, w przeciwieństwie do teorii” tak się nie da. J.K. Galbraith w swej recenzji też zarzuca Piketty’emu brak realizmu w postulowaniu do powrotu wysokich stawek podatkowych z lat powojennych: „Już w latach 60. i 70. prawo dotyczące krańcowych stawek podatkowych było pełne dziur”.
Krytycy kapitalizmu na tyle ufają Piketty’emu, że są gotowi wybaczyć mu naciąganie historii. W czasie wielkiego kryzysu rządziło dwóch prezydentów: Herbert Hoover oraz Franklin D. Roosevelt. Ten pierwszy – leseferysta, a jego prezydentura to tragedia i czas niskich podatków dla najbogatszych (25 proc.). Roosevelt to interwencjonista, wydobył Amerykę z Wielkiego Kryzysu m.in. dzięki pozyskaniu pieniędzy od najbogatszych: podwyższył najbogatszym stawkę do 63 proc., a następnie do 79 proc. A przynajmniej taką wersję przedstawia nam Piketty. Ekonomista bloger Robert P. Murphy prostuje tę historię. W rzeczywistości to Hoover podwyższył stawkę najbogatszym do 63 proc. jeszcze w 1932 r. Ale o ile wygodniej byłoby dla Piketty’ego (głupi leseferyści v. mądrzy interwencjoniści), gdyby historia potoczyła się tak, jak to opisał.
Ze znalezienia wielu potknięć autora nie wynika jeszcze, że w tej czy innej sprawie nie może mieć racji. Nie przesądzajmy jednak z góry, że narodził się guru, któremu obrońcy wolności gospodarczej mogą najwyżej wiązać sznurówki.