Pogrzeb Wojciecha Jaruzelskiego górników chyba niespecjalnie obszedł, choć generał był ich największym katem oraz... dobroczyńcą. Podczas stanu wojennego górnośląskie kopalnie najdłużej stawiały czynny opór reżimowi. W kopalni Wujek, by złamać załogę, zomowcy zastrzelili 9 górników. W bieruńskiej kopalni Piast pracownicy strajkowali pod ziemią do 28 grudnia 1981 r., aż władze zagroziły zalaniem wodą ponad tysiąca ludzi, nim ci skapitulowali. Dwa dni później zwycięski generał podpisał znowelizowaną Kartę górnika. Znosiła ona eksploatowanie załóg w kopalniach ponad ludzkie siły, jednocześnie rozszerzając przywileje zawodowe tak bardzo, że żadna inna profesja o czymś podobnym nie mogła marzyć.
Wówczas narodził się najtrwalszy relikt stanu wojennego. Do dziś gwarantuje on górnikom m.in.: dwie dodatkowe pensje – pierwszą na ich święto, czyli Barbórkę, a prócz trzynastki jeszcze czternastkę. Do tego dochodzi deputat węglowy, wynoszący w naturze 8 ton węgla rocznie dla pracujących i 3 tony dla emerytów (lub wypłatę wartości surowca w gotówce). Przed wyjazdem na urlop górnik dostaje zwrot kosztów przejazdu, a jego dziecko, idąc do szkoły, otrzymuje dla zachęty „piórnikowe”, wynoszące także kilkaset złotych. Są jeszcze: nagrody jubileuszowe, zasiłki, premie i odprawy, przy przejściu na emeryturę po 25 latach pracy dla mężczyzn i 20 latach – kobiet.
O ich godziwą starość zadbał premier Leszek Miller. Ustawą, która weszła w życie w lipcu 2005 r., zagwarantował górnikom taki sposób naliczania składek, że o ile obecnie średnia emerytura w Polsce wynosi ok. 1990 zł, to górnicza przekracza 3770 zł. Wszystko to byłoby do przełknięcia, gdyby kopalnie nie wymagały znów wsparcia państwa. Tymczasem największa firma górnicza w Europie, Kompania Węglowa SA, stoi na skraju bankructwa i interwencja rządu wydaje się nieunikniona, tym bardziej że górnicy potrafią walczyć o swoje prawa niezwykle skutecznie. Co w sumie także jest spuścizną po PRL, bo wówczas zafundowano im wyjątkowo wymagającą szkołę przetrwania.
Reklama

Ślązak jako zdobycz wojenna

Jak potrafią traktować ludzi komuniści, górnicy przekonali się zaraz po zajęciu Górnego Śląska przez Armię Czerwoną. Wówczas rozpoczęły się na nich regularne polowania, urządzane przez żołnierzy sowieckich na ulicach miast. Gdy przynosiły one niezadowalające efekty, zasadzano się pod kopalniami lub wdzierano do prywatnych mieszkań. Ujętych mężczyzn przewożono do pobliskich hitlerowskich obozów koncentracyjnych w Auschwitz, Łabędach lub Mysłowicach. Wszystko za sprawą zarządzenia Państwowego Komitetu Obrony ZSRR, wydanego 3 lutego 1945 r. Nakazywało ono złapanie możliwie największej liczby mężczyzn w wieku od 17 do 50 lat na Śląsku i w Prusach Wschodnich, by następnie skierować ich do pracy przymusowej w głębi Związku Radzieckiego. Za najcenniejszych uznano doświadczonych górników. Na nich więc polowano szczególnie zaciekle. Potem z ramp obozów koncentracyjnych trafiali do bydlęcych wagonów, jadących na Wschód. Szczęściarze lądowali w kopalniach Donbasu. Na pechowców czekały kopalnie na Uralu lub w Kazachstanie, a stamtąd mało kto miał szansę kiedykolwiek powrócić. Tak uprowadzono ponad 30 tys. mieszkańców Śląska. Wszystko za zgodą zachodnich aliantów, którzy ulegli naciskowi Stalina domagającego się w Jałcie, by jedną z form reparacji wojennych stała się możliwość wykorzystania obywateli III Rzeszy do pracy przymusowej. Rosyjscy górnicy poszli na front i ktoś ich musiał zastąpić.
Ratować porywanych ludzi próbował były przedwojenny urzędnik z administracji województwa śląskiego Jerzy Ziętek. Gdy pierwszy powojenny wojewoda Górnego Śląska gen. Aleksander Zawadzki mianował Ziętka wicewojewodą, ten namówił go do utworzenia Komisji ds. Ujawniania Polaków w Sowieckich Obozach Pracy. Pod kierunkiem Alfreda Limanowskiego komisja starała się tworzyć listy uprowadzonych ludzi, dokumentować ich polskie pochodzenie, a następnie prosić o odesłanie do ojczyzny. „Sprawa zwolnienia Górnoślązaków była podnoszona przez kilka najbliższych lat w rozmowach polsko-sowieckich na najwyższym szczeblu. Okazało się, że ZSRR nie był skłonny zgodzić się na powrót deportowanych głównie z powodu tego, że byli niezwykle potrzebni sowieckiej gospodarce. Pierwsi internowani zaczęli wracać już pod koniec 1945 r., ale byli to głównie ci, którzy nie nadawali się do pracy” – opisuje Dariusz Węgrzyn w opracowaniu „Górnoślązacy jako forma reparacji. Deportacje z Górnego Śląska do ZSRR w 1945 roku”. Wedle zestawień sporządzonych przez autora do końca 1949 r. udało się wyprosić u Rosjan uwolnienie 5603 górników. Sowieci uparcie odmawiali natomiast wypuszczenia kolejnych 8 tys. Żywy z ZSRR wrócił co piąty porwany.

Martwy bohater pracy socjalistycznej

Masowe uprowadzenia górników przyniosły paraliż górnośląskich kopalń. Tymczasem odbudowująca się ze zniszczeń wojennych Polska Ludowa bardzo potrzebowała węgla. Do pracy pod ziemię skierowano więc, wypożyczonych od Rosjan, niemieckich jeńców, którzy jednak nie mieli o niej zielonego pojęcia. Dlatego z rządem Francji zawarto umowę repatriacyjną, po czym na wielką skalę rozpoczęto akcję propagandową wśród Polonii, namawiając górnicze rodziny, żeby wróciły do ojczyzny. Oferowano darmowe zakwaterowanie i pewną pracę. „Na stacji kolejowej witała nas orkiestra. Każdy, kto przyjechał naszym transportem, dostał od razu mieszkanie, w którym były przygotowane specjalnie dla nas ziemniaki i opał. W Zabrzu zamieszkaliśmy przy ulicy Cmentarnej. W związku z tym, że wtedy z Górnego Śląska wyjeżdżało sporo Niemców, a moja rodzina była dość liczna, miałam czworo dzieci, dostaliśmy dużo większe mieszkanie po niemieckich celnikach” – wspominała po latach Janina Niewitecka.
Górnicy z Zachodu okazali się cennym nabytkiem. Zwłaszcza iż łatwo dawali się nabierać na propagandowe sztuczki, z entuzjazmem naśladując sowieckie wzorce współzawodnictwa pracy. Najsławniejszy z reemigrantów Wincenty Pstrowski, rębacz w zabrzańskiej kopalni Jadwiga, regularnie przekraczał co miesiąc 250 proc. normy. Jednocześnie wzywał do współzawodnictwa pracowników z innych kopalń. Stał się więc prawdziwą gwiazdą komunistycznej propagandy. Wszystko układało się dla władzy ludowej coraz lepiej do momentu, aż wiosną 1948 r. wycieńczony Pstrowski zachorował na białaczkę. Natychmiast umieszczono go w najlepszym w kraju krakowskim Szpitalu Uniwersyteckim Collegium Medicum. Prosty górnik otrzymał tam opiekę godną głowy państwa. „Zrobił się wielki szum. Przedstawiciel ministerstwa dr Zygmunt Grynberg i dr Lubelski, wicedyrektor szpitala klinicznego, starali się zorganizować możliwie najlepsze warunki leczenia” – zapamiętał pracujący w klinice prof. Julian Aleksandrowicz i przekazał we wspomnieniach pt. „Tyle wart człowiek”, spisanych przez dr Ewę Stawowy. Najwyższe władze żądały od szefa kliniki prof. Tadeusza Tempki uratowania najsławniejszego z górników, choć żaden lekarz nie dawał na to nadziei. Tempka przypomniał sobie wówczas, że czytał o eksperymentach dwóch francuskich uczonych próbujących leczyć białaczkę przy pomocy transfuzji krwi. „Za dwa dni specjalnym samolotem sprowadzono z Paryża Jeana Bernarda i Jeana Dausseta” – wspominał prof. Aleksandrowicz. Naukowcom z Francji przysłano też z Wrocławia – jako wsparcie – światowej sławy polskiego immunologa prof. Ludwika Hirszfelda. Zapewniono także odpowiednią liczbę krwiodawców w postaci dwóch kompanii wojska, które rozlokowano w namiotach wokół szpitala. „Transfuzja nie pomogła przodownikowi, granulocytopenia (czyli zmniejszenie liczby granulocytów – białych krwinek) utrzymała się: granulocyty, obecne w krwi przetaczanej, w organizmie Pstrowskiego szybko znikały” – zapamiętał prof. Aleksandrowicz. Przodownik pracy zmarł 18 kwietnia 1948 r. Co było wyjątkową antyreklamą socjalistycznego współzawodnictwa.

Z niewolnika nie ma górnika

Niedługo potem osoby kierujące gospodarką Polski Ludowej doszły do wniosku, że zbytnie hołubienie górników niczemu dobremu nie służy. Chętnych do pracy pod ziemią zaczęło więc brakować, a co gorsza musiano pozwolić niemieckim jeńcom wojennym wrócić do ojczyzny. Wówczas szef wojskowego Głównego Zarządu Politycznego gen. Edward Ochab wpadł na pomysł, by do kopalń kierować podejrzanych politycznie poborowych. Idea ta bardzo spodobała się nadzorującemu sprawy ekonomiczne Hilaremu Mincowi. Od lata 1949 r., na okres trzyletniej służby wojskowej, do pracy pod ziemią wysyłano młodzież z rodzin rzemieślników, drobnych przedsiębiorców, kułaków oraz tych, których krewni mieli cokolwiek wspólnego podczas wojny z AK. „Dwóch robotników cywilnych popędzało nas do pracy, grożąc nam biciem. Takie mieli prawo i nieraz z niego korzystali. Dowództwo nam oświadczyło, że odmówienie na dole wykonania polecenia wydanego przez nadzorującego w pracy cywila równa się odmówieniu wykonania rozkazu i będzie surowo karane” – zapamiętał poborowy, którego relację zamieszczono w opracowaniu Józefa Wąsacza „Szlakiem wspomnień żołnierzy-górników 1949–1959”. Przymusowa praca poborowych wydawała się dla państwa bardzo opłacalna. Wykwalifikowanemu górnikowi płacono tysiąc złotych pensji, zaś żołnierze dostawali ledwie 200 zł żołdu. Wkrótce 50 proc. załogi kopalń Wujek i Wieczorek stanowili wojskowi niewolnicy. Łącznie przez górnośląskie kopalnie w latach 50. przewinęło się aż 200 tys. poborowych. Ilu zginęło pod ziemią, władze skrzętnie ukrywały. Podobnie jak to, iż tacy pracownicy okazywali się wyjątkowo mało wydajni. Co bez trudu zauważał pełniący od 1949 r. funkcję sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach Edward Gierek, który górniczego fachu uczył się w belgijskiej kopalni w Eisden. Ale to nie on jeszcze wtedy podejmował kluczowe decyzje. „Kierujący żelazną ręką polską ekonomiką Hilary Minc potrafił późną nocą dzwonić do KW i żądać szczegółowych informacji o stanie wydobycia węgla i jego wywozie. Biada, kiedy pytany nie mógł udzielić dokładnej informacji” – skarżył się w swoich wspomnieniach pt. „Smak życia” Gierek. Na dokładkę w 1951 r. Biuro Polityczne PZPR zarządziło skierowanie do pracy w kopalniach kilku tysięcy kobiet. Odbywało się to w ramach akcji „produktywizacji” płci pięknej, mającej przynieść zatrudnienie w przemyśle miliona robotnic. Na Górnym Śląsku zawrzało. Rejon ten znany był ze swego konserwatyzmu obyczajowego. Od razu pojawiły się plotki, że górniczki po szychcie biorą wspólne prysznice z kolegami, nie wspominając już, co mogło się dziać w półmroku pod ziemią. Żony górników natychmiast rozpoczęły protesty, a wierni mężowie z kopalni Silesia odmówili wspólnej pracy z górniczkami, wypędzając je na powierzchnię. Opór społeczny okazał się tak mocny, iż władza ludowa musiała szybko wycofać się z niefortunnego pomysłu. Tymczasem wydobycie spadało z powodu coraz gorszej wydajności pracowników. W postulacie przekazanym Biuru Politycznemu w czerwcu 1956 r. Edward Gierek obiecał zmienić ten stan rzeczy. Jednak żeby tego dokonać, domagał się usunięcia z kopalń poborowych, powrotu do tradycyjnych, górniczych świąt i paradnych strojów oraz znacznych podwyżek pensji. Obejmujący niedługo potem stanowisko I sekretarza KC PZPR Władysław Gomułka pozwolił wcielić w życie gierkowskie postulaty. Nie przeszkadzał też, gdy Gierek wypromował na stanowisko wojewody fachowca – Jerzego Ziętka.

Gierkowskie niebo i piekło

Tandem złożony z rodowitego Zagłębiaka (Gierek pochodził z Sosnowca) i wspierającego go Ślązaka (Ziętek urodził się w Gliwicach) znacząco poprawił górniczą dolę. To oni wylansowali pierwszą Kartę górnika, która dała tej profesji liczne przywileje: wcześniejsze emerytury, dłuższe urlopy, deputat węglowy, Barbórka zaś stała się świętem ogólnopaństwowym. Jako że węgiel kamienny był głównym towarem, który PRL mogła sprzedawać na całym świecie za twardą walutę, pozyskiwanie nowych profitów dla górnictwa przychodziło Gierkowi dość łatwo. W latach 60. zapewnił na Górnym Śląsku lepsze zaopatrzenie sklepów niż w innych częściach kraju. Również powstające szpitale górnicze wyposażano w najlepszą aparaturę. Specjalnie dla pracowników kopalń otwierano świetlice, kluby i nowe kina. Aby mogli zregenerować siły niedaleko od domu, w Beskidzie Śląskim wzniesiono kompleks wypoczynkowo-uzdrowiskowy. W całym regionie nastąpił prawdziwy boom w budownictwie mieszkaniowym. Na nim również skorzystali górnicy, mając zagwarantowane zawsze pierwsze miejsce w kolejkach oczekujących na własne lokum.
Skłanianie ludzi do wydajnej pracy lepszym traktowaniem, zamiast przymusem, dało dobre rezultaty. O ile w 1950 r. wydobycie węgla kamiennego w Polsce wynosiło 94 mln ton, o tyle w 1970 r. przekroczyło 140 mln. Był to jeden z sukcesów, który wyniósł Gierka na stanowisko I sekretarza KC. W przeciwieństwie do Gomułki nowy przywódca potrafił wzbudzać sympatię i zapracował sobie na opinię dobrego gospodarza. Przez moment wydawało się, że dla górników zaczęła się złota epoka. Już jako najważniejsza osoba w PRL Gierek zafundował swoim pupilom specjalne sklepy „G”. Mogły w nich robić zakupy jedynie osoby zatrudnione w kopalniach lub ich rodziny. To dawało przywilej łatwego dostępu do tak pożądanych dóbr jak lodówki, pralki, a nawet kolorowe telewizory. Dzięki postawionej w Bielsku-Białej Fabryce Samochodów Małolitrażowych teoretycznie każda polska rodzina otrzymywała szansę nabycia produkowanego tam na włoskiej licencji fiata 126p. Marzący o własnym samochodzie obywatel wpłacał pieniądze na specjalną książeczkę PKO, gwarantującą przeprowadzenie transakcji. Jednak musiał na nią cierpliwie czekać w kolejce, wraz z innymi chętnymi. Pierwsze miejsca zapewniano zawsze górnikom. Podobnie rzecz się miała ze skierowaniami na wczasy krajowe lub zagraniczne.
Ale ta arkadia skończyła się nadspodziewanie szybko. W połowie lat 70. okazało się, że państwo ma kłopot z obsługą rosnącego zadłużenia. Kredyty zaciągnięte u zachodnich wierzycieli musiano spłacać w twardej walucie. A zdobycie jej gwarantował przede wszystkim eksport węgla. Ten splot okoliczności przyniósł górnikom ponowne zepchnięcie do roli półniewolników. Zadaniem intensyfikacji wydobycia Gierek obarczył swego następcę na stanowisku I sekretarza KW w Katowicach Zdzisława Grudnia. Podczas Barbórki w 1978 r. ogłoszono wiadomość o wprowadzaniu w kopalniach czterobrygadowego systemu pracy. Załogi podzielono na cztery brygady. Codziennie trzy brygady pracowały kolejno po 8 godzin, a czwarta dostawała dzień wolny. Za sprawą tej innowacji wydobycie prowadzono przez całą dobę, siedem dni w tygodniu. Wolne niedziele zniesiono, jak za czasów Stalina w Związku Radzieckim. Z powodu takiego rytmu pracy musiano zaprzestać wykonywania w kopalniach przeglądów technicznych i obniżono normy bezpieczeństwa. Czterobrygadowy rytm dnia działał równie wyniszczająco na organizmy ludzi pracujących pod ziemią. Nic dziwnego, że zaczęły się mnożyć katastrofy. Ginęło w nich coraz więcej górników, a ich śmierć starannie skrywano przed opinią publiczną. Urząd cenzorski zazwyczaj blokował wszelkie informacje na temat wypadków w kopalniach. Choć czasami czyniono wyjątki.
„Kolejna katastrofa górnicza. Tym razem w kopalni Silesia w Czechowicach-Dziedzicach. Pierwszą wiadomość podano już w Dzienniku Wieczornym TV i tym razem wysunięto ją na czoło. Na miejscu wypadku pojawili się Gierek i Jaroszewicz. Kamery telewizyjne pokazały ich zatroskane oblicza” – zanotował w swoim dzienniku pod datą 31 października 1979 r. Mieczysław F. Rakowski. „Jest oczywiste, że coraz częstsze wypadki w górnictwie są w jakimś stopniu wynikiem wyśrubowanych norm wydobycia w kopalniach. Fedrować za wszelką cenę, oto dyrektywa szefów gospodarki” – dodawał członek Komitetu Centralnego PZPR.

Najtwardsi w oporze

Posiadane przywileje długo studziły frustrację górników. Latem 1980 r., kiedy rodził się związek zawodowy Solidarność, pracownicy kopalń na Górnym Śląsku zbuntowali się przeciwko reżimowi jako jedni z ostatnich. Pierwsza kopalnia Manifest Lipcowy rozpoczęła strajk dopiero 28 sierpnia. Ale potem ruszyła prawdziwa lawina. Region Śląsko-Dąbrowski Solidarność mógł się pochwalić aż 1,4 mln członków i należał do najprężniej działających w kraju. W tym czasie Edward Gierek został usunięty ze stanowiska. Jego następca Stanisław Kania szybko uległ żądaniom górników i zniósł czterobrygadowy system pracy. Nowe kierownictwo partyjne nadal starało się dbać o dobre zaopatrzenie sklepów „G”. Kiedy z dniem 1 kwietnia 1980 r. rząd premiera Wojciecha Jaruzelskiego wprowadził w PRL kartki na mięso, pamiętano, że górnicy muszą mieć siły do pracy. O ile więc dorosłym obywatelom PRL zagwarantowano dostęp do 4 kg mięsa miesięcznie, to górnikowi przysługiwało aż 7 kg. O dwa kilo więcej niż milicjantowi. W zamian władza wymagała stałego wzrostu wydobycia oraz posłuszeństwa. W obu przypadkach się zawiodła. Po wprowadzeniu stanu wojennego to właśnie kopalnie najdłużej stawiały opór. Nigdzie indziej też nie tłumiono go tak brutalnie. Minister spraw wewnętrznych gen. Czesław Kiszczak udzielił oddziałom pacyfikacyjnym na Górnym Śląsku w specjalnym szyfrogramie nawet zezwolenia na użycie ostrej amunicji, z czego też skwapliwie skorzystano. Władza ludowa jak zwykle wykazała się schizofrenicznym podejściem do górników. Dwa tygodnie po masakrze w kopalni Wujek przyjęto znowelizowaną Kartę górnika. Poza zwiększeniem liczby przywilejów gwarantowała ona ludziom zatrudnionym w przemyśle wydobywczym wolne soboty i niedziele. Co więcej, oznajmiano, iż: „Czas pracy pracowników zatrudnionych w kopalniach głębinowych pod ziemią wynosi 7,5 godziny na dobę i 37,5 godziny na tydzień przy pięciodniowym tygodniu pracy”. Rezygnując tym samym z nieludzkiej eksploatacji górników. Ale nawet w ten sposób nie udało się ich już kupić. Znajdujący się w permanentnym kryzysie PRL posiadał zresztą coraz mniej atrakcyjnych profitów do zaoferowania, nawet dla najbardziej hołubionej części klasy robotniczej. Latem 1988 r. na Górnym Śląsku zastrajkowało kilkanaście kopalń, dołączając do protestujących na Wybrzeżu stoczni. Groźba, że protesty znów ogarną cały kraj i tym razem „solidarnościowa” rewolucja może nie mieć pokojowego charakteru, zmusiła ekipę gen. Jaruzelskiego do podjęcia negocjacji z opozycją. Tak otwierała się droga do rozmów przy Okrągłym Stole, a potem wyborów przeprowadzonych 4 czerwca 1989 r.
W nowej, demokratycznej Polsce górnicy nie odnaleźli się zbyt dobrze, choć zachowali większość przywilejów. Spadek zapotrzebowania na węgiel kamienny oraz konkurencja tańszego surowca z Australii, Ukrainy czy Chin spowodowały konieczność przeprowadzenia restrukturyzacji całej gałęzi przemysłu. Pomimo podejmowanych prób porządnie nie udało się tego zrobić przez ostatnie 25 lat. Nadal też górnictwo jest traktowane w sposób schizofreniczny. Z jednej strony uważa się je za branżę strategiczną, gwarantującą bezpieczeństwo energetyczne kraju. Z drugiej wytyka się nadmierne uprzywilejowanie, za co muszą płacić wszyscy podatnicy. I lekarstwa na to rozdwojenie jaźni jakoś nadal nie widać.