Polityka podatkowa rządu Viktora Orbána krytykowana jest nad Dunajem nie od dziś. Pierwszy poważny protest wywołało w 2010 r. wprowadzenie 16-proc. liniowego podatku od dochodów osobistych (PIT). Odejście od stawki progresywnej wiązało się ze zlikwidowaniem kwoty wolnej od podatku. Skutek był taki, że PIT objął zwolnione wcześniej wynagrodzenia minimalne. Dobrze zarabiający zyskali sporo na zniesieniu drugiej stawki (ponad 30 proc.), a najniżej uposażeni zaczęli dostawać do ręki o 16 proc. mniej. Rząd spróbował temu zaradzić na swój niekonwencjonalny i bezpretensjonalny sposób, zobowiązując pracodawców do wyrównania poszkodowanym uszczerbku, ale wskórał niewiele.

Cztery lata temu do 19 proc. obniżona została stawka podatku od zysku przedsiębiorstw (CIT), a w przypadku zysku mniejszego niż 500 mln forintów (dzisiaj to wartość około 7 mln zł) nawet do 10 proc. Nie było wtedy jednak jeszcze mowy o podatkach nadzwyczajnych, które rozmnożyły się zaraz potem. Ekstra podatki obowiązywać miały na krótko, dwa, góra trzy lata, i tylko w wybranych sektorach gospodarki: w bankowości, telekomunikacji, handlu wielkopowierzchniowym i energetyce. Ich uchwalenie tłumaczono koniecznością załatania 500-mld. dziury w budżecie – kolejnej konsekwencji wprowadzenia liniowego PIT.

Patent na nadzwyczajne podatki nie powstał w warsztatach Fideszu, bo funkcjonowały również przed 2010 r., ale ich udział w dochodach podatkowych budżetu państwa wynosił wtedy ledwo zauważalne 0,6 proc. Rząd Viktora Orbána sięgnął po tę metodę po słynnym spotkaniu w Brukseli z José Manuelem Barroso w 2010 r. Ówczesny szef Komisji Europejskiej odrzucił wtedy prośbę premiera o zgodę na powiększenie deficytu budżetowego państwa z 3 proc. do 7 proc. Viktor Orbán argumentował wówczas, że odchodzący rząd socjalistów fałszował dane statystyczne.

Reklama

Podatki nadzwyczajne wprowadzono w sytuacji przymusowej, można więc było dać wiarę zapewnieniom, że około 2012 r. znikną. Były to jednak oczekiwania iluzoryczne. Udział podatków nadzwyczajnych we wpływach do budżetu zaczął bowiem rosnąć i to w szybkim tempie. W 2011 r. było to już 4,8 proc. W 2012 r. udział ten spadł do 3,15 proc., ale w projekcie budżetu na rok 2013 zaplanowano, że wyniesie aż 7 proc. Nic dziwnego, że pojawiały się wciąż nowe tytuły podatkowe, rosły stawki lub poszerzano krąg podmiotów objętych takimi obciążeniami.

Taki obrót spraw wymagał nowych uzasadnień. Rząd odwołał się przede wszystkim do potrzeby równego ponoszenia ciężarów, co miało oznaczać stworzenie wielkim korporacjom szansy zwiększenia ich udziału w finansowaniu potrzeb państwa. Premier wytyczył jednocześnie cel w postaci sprowadzenia PIT do wielkości jednocyfrowej oraz dalszego obniżenia podatku od zysków przedsiębiorstw CIT. Wywołane tym ubytki musiałyby zostać zrekompensowane, więc mowa jest o wprowadzeniu podatków obciążających konsumpcję oraz niepowiązanych z rentownością firm, a zależnych od wielkości ich przychodów. Ponieważ dalsze podnoszenie VAT (wynoszącego już rekordowe w Unii 27 proc.) jest niemożliwe, to nie pozostaje nic innego, jak liczyć na większe wpływy z podatków nadzwyczajnych.

>>> Czytaj dalszą część tekstu w serwisie "Obserwator Finansowy"

ikona lupy />