I opowiadał, jak drżąc od porannego chłodu, wymienia powitalne skinienia głowy z innymi luminarzami nauki. Potem każdy wsiada do swojego pociągu… Szkół wyższych jest dużo, więc jest gdzie dorobić, choć te nie płacą wiele. Ale będąc już kimś, nie leniąc się, można dać radę. Gorzej, jeśli się jest świeżo upieczonym doktorem i dostaje posadę asystenta na którejś z publicznych uczelni. Szansa, że się zarobi na rękę więcej niż 2,2 zł, są niewielkie.

Chyba, że się załapie na jakiś grant badawczy, ale tutaj konkurencja i kolejka jest długa. Więc choć liczbę absolwentów opuszczających mury swoich Alma Mater z dyplomem magistra jest imponująca (w 2012 r. zdobyliśmy w tej konkurencji unijny złoty medal), to na pracę naukową decyduje się niewielu.

Zresztą na etat uczelniany skuli niżu demograficznego nie mają już co liczyć, pozostają „naukowe śmieciówki”. Na biznes i to, że zacznie łożyć pieniądze na badania i rozwój także nie ma – przynajmniej na razie – co liczyć. Więc jesteśmy w ogonie, żeby nie powiedzieć brzydziej, Europy pod względem liczby naukowców. W działalności „badawczo-rozwojowej” pracuje ich niespełna 110 tys. Co z resztą? Przecież Polska jest gniazdem, gdzie się wysiaduje najwięcej doktorów? Wyjechali za granicę. Albo odbierają telefony w call centers. A mogliby malować trawę, żeby wyspa była bardziej zielona.