Wywiad dla TVP, którego rok temu udzielił Karolinie Lewickiej, skończył się aferą, ostatnie wystąpienie w „Wiadomościach”, kiedy powiedział wprost, co sądzi o telewizji publicznej w erze dobrej zmiany, też trudno zaliczyć do udanych. Co ciekawe, obie rozmowy spina klamra oskarżeń o propagandę, choć odbyły się w TVP pod zupełnie innymi ekipami.
– Tym razem obrzucili mu błotem żonę, każdy by się zdenerwował – broni wicepremiera jeden z jego przyjaciół. To fakt. Atak na TVP był sprowokowany. „Wiadomości” od kilku tygodni realizowały nagonkę na organizacje pozarządowe, próbując sugerować, że konkretne fundacje dostawały publiczne pieniądze dzięki rodzinno-politycznym koneksjom. Oberwało się organizacjom córek prezesa Trybunału Konstytucyjnego i Bronisława Komorowskiego. Wicepremier jest zaś uznawany za jednego z najważniejszych w Polsce badaczy tego sektora. Ma tam do dziś wielu przyjaciół. Po serii kuriozalnych materiałów zwołał konferencję i publicznie za tę nagonkę przeprosił. Jeszcze wtedy nazwa „Wiadomości” nie padła. Trzy dni później Gliński zdecydował się przyjść do studia, nie wiedząc, że trafia do paszczy lwa. Wywiad poprzedzono emisją materiału, w którym wyciągnięto, że rządzone przez Glińskiego Ministerstwo Kultury przekazało dotację w wysokości 50 tys. zł dla Fundacji Stocznia. Jej dyrektorką jest Zofia Komorowska, a członkiem rady Renata Koźlicka-Glińska, jego żona.
– Przykro mi, że w Telewizji Publicznej, po zmianie politycznej, na którą ja harowałem przez wiele lat, tego rodzaju zarzuty mnie spotykają, nie wiem, jak mam to rozumieć, to jest jakiś koszmar, dom wariatów – denerwował się na wizji wicepremier. Tłumaczył, że żona jest delegowana do rady Fundacji Stocznia z ramienia sponsora i nie pobiera za to żadnego wynagrodzenia. – Państwo żeście oszaleli z tymi programami dotyczącymi organizacji pozarządowych, z tymi grafami łączącymi jakieś organizacje, pokazywaniem zdjęć przestępców (....), to wygląda jak listy osób, których się poszukuje – mówił i próbował tłumaczyć, na czym polegają prawdziwe problemy trzeciego sektora. W PiS słowa Glińskiego wzbudziły konsternację, bo do tej pory żaden z polityków partii Jarosława Kaczyńskiego nie odważył się tak ostro skrytykować przerysowanej, prorządowej narracji w TVP i jej flagowym programie informacyjnym. Po przeciwnej stronie politycznej barykady wywiad zapewnił mu jednak poklask i uznanie dawnych znajomych. – Znów zobaczyłem starego Piotra Glińskiego, człowieka z zasadami – mówi Wojciech Kłosowski, ekspert od samorządu lokalnego i przyjaciel sprzed lat, który wraz z wicepremierem zakładał Partię Zielonych.
W podobnym tonie występ ministra komentuje większość jego starych znajomych. Obraz wicepremiera rządu PiS, jaki wyłania się z ich opowieści, zupełnie odbiega od wizerunku, jaki Piotr Gliński stworzył przez ostatnie lata.
Reklama
Naukowiec z hipisami
Polityka ciągnęła go od dawna. Po raz pierwszy do parlamentu startował z list Unii Wolności. Mandatu nie zdobył, choć w partii pozostał do 2000 r. Zdarzało się jednak, że na polityków formacji narzekał. – My tu w Warszawie największych przeciwników ekologii mieliśmy może właśnie w Unii Wolności. Jedna baba, kandydatka na posłankę z UW, odmówiła mi nawet podania ręki w czasie wieczoru powyborczego – tak była wściekła o spalarnię chyba czy inne nasze postulaty – mówił Gliński w wywiadzie dla miesięcznika „Dzikie Życie”. I dodawał: – W ruchu ekologicznym jest mniej g... niż w całym świecie. Gdyby było tyle samo, to ja bym się tym nie zajmował.
Dziś niewielu dawnych polityków UW aktywność Glińskiego w tej partii pamięta. – Zgłosił się razem z zielonymi i dostał miejsce na liście – mówi tylko Jan Lityński, więcej nie potrafią dodać ani Małgorzata Kidawa-Błońska, ani Henryk Wujec. – Za to pamiętam, że dzięki jego wstawiennictwu i pozytywnej ekspertyzie prezydent Duda podpisał nowelizację ustawy o stowarzyszeniach, podczas gdy inne projekty wetował. Nowelizację pilotowałem jeszcze w kancelarii prezydenta Komorowskiego – mówi Wujec.
Dużo lepiej dzisiejszego ministra pamiętają za to działacze ruchów ekologicznych. Pomagał tworzyć Partię Zielonych, ale w ostatniej chwili przed oficjalnym startem zrezygnował. Dla Glińskiego problemem było poparcie zielonych dla liberalizacji aborcji i związków partnerskich. – Kiedy przyszły środowiska nie zielone, ale kolorowe, po prostu wyszliśmy z sali i podziękowaliśmy – wspominał sam Gliński. Przyznawał jednak, że wciąż ma kontakty w tej społeczności i z rozrzewnieniem wspominał czasy, w których „profesorowie z punkowcami potrafili razem rozwiązywać różne kwestie” .
Co ciekawe, dyskusje ponad podziałami toczyły się także w jego warszawskim domu na Saskiej Kępie, który rozbudował wraz z ojcem, architektem, pod koniec lat 70.
– Prowadził otwarty dom, który tętnił od intelektualnych rozmów. Taka specyfika pracy socjologa, że nie da się badać grup społecznych zupełnie z dystansu, najlepiej zostać obserwatorem uczestniczącym – mówi Kłosowski, który we wczesnych latach 80. tworzył Federację Zielonych, a w domu Glińskiego był częstym gościem.
– To było środowisko posthipisowskie, barwne, lewicujące i swobodne, jeśli chodzi o sprawy obyczajowe. Ale też różnorodne. Wtedy było w nim miejsce dla działaczy związanych z Kościołem, jak również tych anarchizujących. Gliński był nieco starszy od nas, nie nosił długich piór, różnił się, ale na pewno nie czuło się dystansu – ocenia Kłosowski. Ze środowiskiem zielonych Glińskiego łączyły nie tylko poglądy dotyczące ochrony środowiska, ale i... dieta, bo przez lata był wegetarianinem. Brał też aktywny udział w protestach, choćby na placu Zamkowym i pod Sejmem, razem z obrońcami Puszczy Białowieskiej czy w czasie akcji przeciwko budowie nowej tamy na Wiśle. – Absolutnie nie zacieram przepaści ideowej, która nas dziś dzieli, ale nadal Piotra cenię i to, co się dzieje wokół niego, bardziej mnie martwi, niż złości. Widzę całkiem inną twarz człowieka obolałego, zestresowanego, a nie szczęśliwego i wyluzowanego, jak kiedyś – mówi nam Kłosowski.
Kaskader
Socjolog i ekonomista z wykształcenia, od końca lat 70. związany był z Instytutem Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. Tutaj w połowie lat 80. obronił doktorat na podstawie pracy „Ekonomiczne uwarunkowania stylu życia. Rodziny miejskie w Polsce w latach 70.”. Cenzura nie pozwoliła go jednak opublikować.
Swoje obserwacje na temat ruchów ekologicznych zawarł w książce „Polscy Zieloni”, docenionej nie tylko przez ekologów, ale też macierzyste środowisko. W 1996 r. dostał za nią Nagrodę im. Stanisława Ossowskiego.
Sukcesy naukowe otworzyły mu drogę do kariery na Zachodzie. – Wydaje mi się, że w tamtym czasie Gliński dostał propozycję dłuższego prestiżowego stypendium naukowego za granicą, ale odmówił, bo zaangażował się w kampanię przeciwko budowie spalarni w Warszawie. Takie rzeczy budziły szacunek – wspomina Kłosowski. Ich kontakty rozluźniły się, gdy Gliński został kierownikiem Zakładu Socjologii na Uniwersytecie w Białymstoku.
– On na początku lat dwutysięcznych był najważniejszym badaczem organizacji pozarządowych w Polsce, jego przyjazd do Białegostoku był odbierany jako ogromny zaszczyt. Profesor Gliński cieszył się estymą – mówi jeden z jego współpracowników z Białegostoku. Jego studenci przyznają, że otaczał go profesorski nimb. – Zawsze stonowany, wyważony, spokojny. Nie sypał żartami na wykładach, ale mieliśmy fajne kontakty – dodaje nasz rozmówca.
Gliński był wychowankiem legendy polskiej socjologii prof. Andrzeja Sicińskiego. To on podsunął ambitnemu doktorantowi propozycję zajęcia się społeczeństwem obywatelskim. – Rzetelny, prawy, na pewno nie można go skorumpować ani moralnie, ani finansowo. Czy ma dystans do siebie? Nie jest kompletnym drętwusem, ale traktuje swoją osobę poważnie. Ma tendencje do malkontenctwa, ale to może wynikać z tego, że stawia otoczeniu wysokie wymagania – mówi o nim Piotr Łukasiewicz, jego przyjaciel z zakładu prof. Sicińskiego. Z Glińskim przyjaźnili się przez lata, ale drogi się rozeszły. – Nie przez politykę, choć bardzo źle oceniam działalność rządu PiS. Piotr został w nauce, a ja wybrałem służbę publiczną, a potem biznes – dodaje. Co ciekawe, Łukasiewicz podobnie jak Gliński przesiadł się z PAN do rządu, ale ponad dwie dekady temu, zanim zrobił to jego przyjaciel. Łukasiewicz pełnił bowiem obowiązki kierownika Ministerstwa Kultury i Sztuki już w rządzie Hanny Suchockiej.
Razem jeździli na narty i żeglowali. Gliński jest bardzo aktywny sportowo i lubił adrenalinę – trenował dżudo (ma ponoć nawet czarny pas), swego czasu pracował jako filmowy kaskader, biegał maratony, uprawiał wspinaczkę wysokogórską, a na początku lat 80. pojechał w Himalaje. Gdy wrócił, zaczął działać w zespole interwencji i mediacji mazowieckiej Solidarności. W jego domu dzielono pieniądze, które przychodziły z Zachodu, na podziemną literaturę i prasę.
Najsłynniejsza anegdota z tamtych czasów? Łukasiewicz opowiada historię z okresu stanu wojennego, kiedy to komisarzem PAN był gen. Rudolf Dzipanow. – Piotrek spotkał go w drodze do PKiN, gdzie była siedziba akademii, i wygwizdał. Niestety generał się zdenerwował i wezwał patrol. Nie pamiętam dokładnie, czy skończyło się wylegitymowaniem, czy grzywną – dodaje.
Ironią losu można nazwać to, że po wielu latach to Glińskiemu przyszło się mierzyć z buczeniem i gwiazdami, kiedy stawał przed środowiskiem artystycznym i publicznością już jako szef resortu kultury.
Premier z tabletu
Zanim profesor trafił na ministerialny stołek w rządzie PiS, musiał się dla partii sporo napracować. Drogę na polityczne salony otworzył mu Jarosław Kaczyński, ale bynajmniej nie była ona usłana różami.
Prezesa PiS Gliński poznał przypadkiem w 2008 r. w Belwederze na konferencji naukowej u prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Gliński był wtedy świeżo upieczonym profesorem i przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Zwyczajnie pomylił Jarosława z Lechem. Kaczyńskiemu stateczny naukowiec o posiwiałej skroni przypadł do gustu, bo okazało się, że wiele ich łączy. Obaj wywodzili się z domów warszawskiej inteligencji, gdzie żywa była powstańcza legenda. Marta Alicja Glińska, ranna w powstaniu warszawskim, przeszła szlak bojowy z Woli na Stare Miasto, by na początku września wyjść z Warszawy z cywilami. Jadwiga Kaczyńska podobnie jak matka profesora była sanitariuszką. W PiS-ie wielu polityków zazdrościło Glińskiemu, że jest z prezesem PiS po imieniu. Nie wszystkich spotkał ten zaszczyt.
Gdy wiosną 2012 r. w PiS pojawił się pomysł złożenia konstruktywnego wotum nieufności wobec rządu PO-PSL, nazwisko Glińskiego nie było pierwszym, jakie padło w kontekście stanowiska technicznego premiera. Propozycję odrzuciła wcześniej m.in. Zyta Gilowska i prezes PAN Michał Kleiber.
7 marca 2013 r. Gliński po raz pierwszy przemówił z sejmowej mównicy. Nie osobiście, ale z tabletu Jarosława Kaczyńskiego. Z wotum nieufności nic wtedy nie wyszło, Gliński stał się obiektem kpin polityków.
– Fala hejtu, jaka go wtedy zalała, doprowadziła do zgorzknienia. Poważny pan profesor, prezes Polskiego Towarzystwa Socjologicznego nie spodziewał się, że zrobią z niego ikonę obciachu. Myślał, że jak Henio Wujec będzie mógł wejść do polityki i nikt się nie będzie czepiał, a potem jeszcze bez uszczerbku wróci. Tak się nie stało – słyszymy od jednego z przyjaciół Glińskiego. W roli technicznego premiera, wyciąganego przez PiS, kiedy było to dla partii wygodne, profesor występował przez najbliższe trzy lata. Wtedy nabierał grubej skóry i uczył się funkcjonowania w świecie brutalnej polityki. Joanna Kluzik-Rostkowska wspomina, jak w czasie wspólnego panelu zwróciła mu uwagę, że widzi świat w zbyt ciemnych barwach. – Powiedziałam coś w stylu: „z takim podejściem do życia to z panem Polski nie zbudujemy” i obraził się śmiertelnie. A ja nie chciałam go urazić. To była konferencja o optymizmie Polaków, a jego opinie zupełnie odbiegały od klimatu wydarzenia – wspomina była minister edukacji w rządzie PO.
Pornoskandal i inne wpadki
Moment, w którym Gliński zaistniał w przestrzeni publicznej jako „premier z tabletu”, był katalizatorem wielu zmian. Polityczna wolta zraziła do niego dużą część naukowego środowiska, które wcześniej ceniło jego dorobek.
– Jeśli zechce wrócić do świata nauki, to czeka go wyboista droga. Byłem świadkiem szybkich karier docentów, którzy awansowali w 1968 r. Traktowali to jako szansę na awans społeczny i budowanie prestiżu, ale zawsze potem byli piętnowani przez środowisko – mówi prof. Ireneusz Krzemiński, socjolog. Dodaje, że Gliński jako naukowiec nie jest oczywiście takim „marcowym docentem”. Powinien czuć się spełniony, szefowanie Polskiemu Towarzystwu Socjologicznemu to dla każdego socjologa znakomite zwieńczenie kariery, a Gliński przewodniczącym PTS był dwukrotnie. – Toczymy dziś w grupie koleżanek i kolegów nieustanną debatę, jak to się stało, że człowiek ceniący takie wartości jak wolność i społeczeństwo obywatelskie dał się tak omotać. Piotr Gliński firmuje rząd, który tę wolność odbiera, który jest jej zaprzeczeniem. Czy jest zaślepiony żądzą władzy i ideologią? Myślę, że analizując ten przypadek, warto sięgnąć po książkę Czesława Miłosza „Zniewolony umysł” – dodaje.
Gdy profesor Gliński wszedł do polityki, wziął bezpłatny urlop w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Od września tego roku wziął też urlop w swoim podstawowym miejscu pracy naukowej na Uniwersytecie w Białymstoku. – Jego zmiana światopoglądu mnie zaskoczyła, bo postrzegaliśmy go jako przedstawiciela raczej liberalnej lewicy, postępowca. Całe środowisko osób było zaskoczone woltą światopoglądową. Myślę, że w nim się gryzą dwa nurty, inteligencki etos i profesorskie tradycje z jednej strony, a z drugiej pokusa władzy i kontrolowania rzeczywistości – mówi jeden z białostockich współpracowników profesora.
Wraz z objęciem rządów przez PiS pozycja Glińskiego wcale nie uległa poprawie. Owszem, dostał fotel wicepremiera, ale mierzył wyżej, mówiło się o nim w kontekście obecnej pozycji Beaty Szydło. O tekę ministra kultury też nie zabiegał. Wicepremier jest dziś postrzegany jako singiel bez wagi politycznej, którego pozycja zależy tylko i wyłącznie od Jarosława Kaczyńskiego.
W środowisku artystycznym, które mu obecnie podlega, nowy minister budzi różne emocje.
Cieniem na jego dotychczasowej aktywności kładą się afery, jak ta z początku pracy w resorcie, kiedy to Gliński dał się wciągnąć w pornoskandal Teatru Polskiego kierowanego przez Krzysztofa Mieszkowskiego, posła Nowoczesnej. Reagując publicznie na doniesienia o kontrowersyjnej rzekomo treści przedstawienia, Gliński wyszedł na pieniacza i cenzora. Środowisko zdążył zrazić później jeszcze parę razy. Choćby lekceważącą w swej wymowie odpowiedzią na list pisarzy protestujących przeciwko odwołaniu Grzegorza Gaudena, prezesa Instytutu Książki. Pod protestem podpisali się najwięksi literaci w Polsce, m.in. Wiesław Myśliwski, Julian Kornhauser, Ryszard Krynicki, Hanna Krall, Jerzy Pilch, Olga Tokarczuk i Janusz Głowacki.
Ale gdy jedni zarzucają mu przejmowanie kolejnych instytucji, krytykują za połączenie Muzeum II Wojny Światowej z Muzeum Westerplatte i Wojny 1939 r. czy zapowiedź połączenia Narodowego Instytutu Audiowizualnego i Filmoteki Narodowej, co powszechnie interpretuje się jako próbę zmiany dotychczasowych statutów i kierownictwa, to w PiS minister spotyka się ze zgoła odwrotną reakcją. – Wielu uważa, że za mało gorliwie realizuje dobrą zmianę – mówi nam jeden z posłów rządzącej partii.
Owszem, zwolniono choćby kierującego NCK przez dziewięć lat Krzysztofa Dudka, a na fotel dyrektora powrócił Marek Mutor, pierwszy szef tej placówki, powołanej do życia za rządów koalicji PiS, LPR i Samoobrony, na listy ekspertów PiSF weszli też prawicowi publicyści. Ale dla części środowiska PiS-u to zdecydowanie za mało. Niedawno dał temu wyraz publicznie Jacek Kurski, prezes TVP. – Zdoba?dz´my, odzyskajmy jeszcze te instytucje, które moim zdaniem nie sa? odzyskane, tak jak PISF, czy zwie?kszenie pienie?dzy dla TVP – mówił prezes TVP na Festiwalu Filmów Dokumentalnych „Niepokorni, Niezłomni, Wyklęci”, organizowanym w Gdańsku przez Stowarzyszenie Scena Kultury. Co ciekawe, festiwalowi resort przyznał w tym roku aż 130 tys. zł. I to tę niewielką imprezę, a nie główny Festiwal Filmowy w Gdyni, Gliński zaszczycił swoją obecnością.
– PO nie zrobiła krzywdy kulturze, ale też nie kiwnęła palcem, by rozwiązać jej problemy. Rządził księgowy (minister finansów – red.), który gasił wszystkie pomysły kolegów z resortu kultury. Pojawiły się zalążki cenzury prewencyjnej i wykluczania pewnych środowisk. Nietrudno było przewidzieć, że wraz ze zmianą rządów pojawią się nastroje reakcyjne. PiS docenia rolę kultury, ale chciałby ją ideologizować. To wybór jak między dżumą a cholerą – mówi jeden z członków ruchu Obywatele dla Kultury. – Kultura to obszar, który można porównać do ugoru, bo przez ostatnie lata nikt nie myślał, jak rozwiązać problemy systemowo – dodaje. Gliński takie próby podejmuje, choćby ogłaszając, że po latach został w końcu zrealizowany główny postulat Paktu dla Kultury, podpisany jeszcze przez rząd Donalda Tuska, o przeznaczeniu na sektor ponad 1 proc. budżetu.
– Pierwszy rok urzędowania to za wcześnie, żeby ostatecznie oceniać ministra Glińskiego. Waldemar Dąbrowski też nie zasłużył na miano najlepszego ministra kultury w tak krótkim okresie, dopiero potem na to zapracował – mówi Maciej Strzembosz, prezes Krajowej Izby Producentów Audiowizualnych. Przyznaje, że filmowcy są ostrożni w ocenach ministra i nikt ze środowiska specjalnie nie pali do wojny z władzą, bo po pierwsze pamiętają, kto był za powstaniem PISF, a kto przeciw, a po drugie polski film, by wskoczyć do pierwszej ligi w Europie, potrzebuje systemowego wsparcia, a nie wojny, więc mniej jest ważne, że Gliński nie ustrzegł się wpadek np. w mianowaniu ekspertów. – Ale ministra kultury ocenia się po budowie instytucji, które po sobie pozostawia, a nie po liczbie gaf na koncie. Wolę takiego, który popełnia błędy, ale coś robi, niż takiego, który ogranicza się do lania wazeliny artystom. Czy Gliński ma szansę zostać dobrym ministrem? Pewnie że ma, ale czy nim będzie, czas pokaże – dodaje. Strzembosz z Glińskim znają się jeszcze z początków lat 80. i mają wielu wspólnych znajomych, ale producent jest w opisywaniu wicepremiera niezwykle oszczędny: – Przyzwoity człowiek, który zajmował się społeczeństwem obywatelskim, kiedy to jeszcze nie było modne.
Boję się Boga i... żony
Prywatnie Gliński jest bratem znanego reżysera Roberta Glińskiego, autora takich obrazów jak „Wszystko, co najważniejsze”, „Cześć Tereska” czy „Kamienie na szaniec”. Glińscy mają też młodszą siostrę Katarzynę, która od 35 lat mieszka w Niemczech. Wspólni znajomi obu braci przyznają, że dziś stoją oni po przeciwnych stronach ideologicznego sporu. Robert Gliński nie chce z nami rozmawiać na temat brata. – Może kiedyś pani opowiem, ale wtedy temat będzie pewnie dla was już mało ciekawy – mówi. Obaj bracia chodzili do warszawskiego liceum im. Bolesława Prusa, razem z późniejszym ministrem w rządzie PO Michałem Bonim. – Przyjaźniliśmy się, mieliśmy nawet tę samą dziewczynę. Oczywiście nie w tym samym czasie – śmieje się Boni. Opowiada, jak razem jeździli na obozy wędrowne w góry i stali po bilety na warszawskie spotkania teatralne, na które czekać trzeba było nawet dwa dni w kolejkach pod kasą. Wspomina też, że Piotr był ostoją licealnego teatru. – Teraz jesteśmy w różnych momentach życiowych, ale na pewno byśmy sobie rękę podali – mówi.
Razem z młodszą o 20 lat żoną Gliński wychowuje 10-letnią córkę Celinę. – Zawsze miał fantastyczne dziewczyny u boku, ale jakoś nigdy nie kończyły się te związki małżeństwem. Do czasu aż poznał swoją obecną żonę – śmieje się Piotr Łukasiewicz.
Renatę Koźlicką-Glińską, 41-letnią dziś absolwentkę socjologii, Gliński poznał niemal 15 lat temu, kiedy kierował w PAN konwersatorium na temat trzeciego sektora. – Rzetelna, profesjonalna i skromna – mówią o niej znajomi ze środowiska organizacji pozarządowych. Od 12 lat jest związana z Polsko-Amerykańską Fundacją Wolności, gdzie jest jednym z dyrektorów programowych. Gliński podkreśla w wywiadach dużą rolę żony w swoim życiu i jej wkład w polityczną karierę. – Jak Wałęsa powtarzam, że boję się tylko Boga i żony – żartował w wywiadzie dla „Polityki”.
Część obserwatorów sceny politycznej wieszczyło Glińskiemu dymisję po ostatnim wywiadzie, inni wskazywali, że jego wystąpienie jest tylko na rękę Kaczyńskiemu, bo pokazuje pluralizm w partii. On sam plan na emeryturę ma już przygotowany. – Mamy z żoną takie małe miejsce na Rysułówce, naprzeciwko Doliny Kościeliskiej – mówił w jednym z wywiadów. Kupili to, żeby było na stare lata, a dwa tygodnie później Jarosław Kaczyński zaproponował mu wejście do polityki. Zgodził się, ale w razie czego ma gdzie wracać. ⒸⓅ
>>> Czytaj też: Prezenty i skubanko. PiS dał wszystkim. Komu teraz zabrać?