Wyobraźmy sobie sumę wszystkich dochodów jako tort, tyle że rosnący i to szybko. A skoro tak, to nawet jeśli przypadnie nam jego procentowo mniejszy kawałek, porcja może być większa niż wtedy, kiedy tort był mały, a nam przysługiwała większa jego część. Jeżeli jednak utrzymalibyśmy procentowy stan posiadania, to przypadłby nam większy kawałek. Gdyby zaś udział biedniejszej połowy społeczeństwa w podziale dochodów nie różnił się od tego sprzed 30 lat, dzisiaj byłaby o wiele bogatsza. I żyłoby się jej lepiej.
W przypadku najzamożniejszych 10 proc. mieliśmy do czynienia z procesem odwrotnym. Ich udział w sumie dochodów niemal się podwoił. A biorąc pod uwagę, że rosła ona dość szybko, to właśnie najbogatsza jedna dziesiąta Polaków i Polek przechwyciła znaczną część owoców wzrostu.
Zdarza się, że na skutek procesów gospodarczych najubożsi realnie tracą, jak było przez wiele lat w Stanach Zjednoczonych. Częściej natomiast jest tak, że trafia do nich coraz mniejsza część rosnących dochodów.
Czy to źle? Na to pytanie na antenie radia Tok.fm odpowiedziała w niedawnej rozmowie z Tomaszem Stawiszyńskim honorowa prezeska Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego prof. Elżbieta Mączyńska. Duże nierówności to marnotrawienie potencjałów rzesz dzieci z biedniejszych rodzin, które nie miały możliwości rozwinąć skrzydeł, ponieważ brakowało środków na dobre szkoły z wysoko wykwalifikowanymi i dobrze opłacanymi nauczycielami. To też po prostu źle alokowane zasoby: najszybszy wzrost dochodów osób zamożnych, dla których kolejne tysiące dolarów lub złotych niewiele zmieniają, i wolniejszy u tych, którym każde 200 zł robi różnicę, czyli biednych.