Inwestowanie na giełdzie jest dokładnie taką samą dziedziną życia, jak każda inna - uczymy się jej powoli i zbieramy doświadczenia. Rzecz w tym, że inwestycyjną przygodę zaczynamy już jako ludzie dorośli, nie możemy więc inwestowania porównać do nauki chodzenia czy jazdy na rowerze. Inne są bowiem koszty tej nauki – siniaki znikną, a rozcięta skóra szybko się zagoi. W przypadku inwestycji ból porażek jest odczuwany głównie „w głowie” i wyrażany w emocjach, a straconych pieniędzy może nigdy nie uda się odzyskać. Zaś jeśli strata jest zbyt wielka, może wpłynąć na inne dziedziny życia.
Jak więc zarządzać procesem nauki inwestowania, tak aby jej koszty nie były mimo wszystko zbyt wielkie?
Po pierwsze, lepiej zacząć od oczyszczenia głowy z marzeń o dojściu szybko do wielkiego bogactwa. Raczej należy nastawić się na naukę, która nigdy się nie kończy przyznaniem dyplomu. Naukę budowaną na wiedzy i doświadczeniu.
Sama teoria inwestowania jest łatwa i krótka – kupuj tanio, sprzedawaj drogo. Jednak praktyczne zastosowanie tej prostej rady jest niezwykle trudne.
Widząc szybko rosnące ceny akcji łatwo dać ponieść się emocjom i gonić „uciekający pociąg”. To dość powszechna praktyka, która zazwyczaj daje podobne rezultaty – jeszcze przez jakiś czas ceny rosną i początkujący inwestor ma powody do zadowolenia. Pierwsza inwestycja i od razu zysk! Później jednak przychodzi moment, kiedy cena zaczyna spadać. W głowie rodzą się pytania. To chwilowe, czy zmiana trendu? Sprzedawać, a może dokupić korzystając z chwilowo niższej ceny?
Załóżmy, że scenariusz jest negatywny – wszak większość ludzi zaczyna przygodę z giełdą, kiedy o hossie jest już głośno, ceny akcji są już wysokie i giełdowy trend dojrzewa do zmiany przynajmniej średnioterminowej. Początkowy zysk przeradza się więc w stratę, ale trudno pogodzić się z porażką. Początkujący inwestorzy chcą wierzyć, że trafili na rynek jako osoby dojrzałe, emocjonalnie stabilne. A takie osoby mają odpowiednio długi horyzont inwestycyjny, nie zmieniają zdania co kilka godzin, dni czy tygodni. Więc spadek notowań im nie przeszkadza, o ile nie zainwestowali zbyt wiele.
Ale po jakimś czasie orientują się, że ich strata rośnie. Że mogli nie inwestować, a za stracone pieniądze kupić rzeczy bardziej praktyczne niż akcje. Myśli o rosnącej stracie stają się coraz bardziej dokuczliwe, pojawiają się przed snem i po przebudzeniu, wpływają na jakość życia. Zazwyczaj kilka miesięcy po rozpoczęciu bessy, media odnajdują przyczynę spadków – bańka technologiczna, mieszkaniowa, kredytowa, zbyt droga ropa… – zawsze znajdzie się jakiś powód. Perspektywy gospodarcze ze świetlanych nagle stają się beznadziejne, ludzie boją się o pracę, w mediach coraz więcej pisze się o przedsiębiorstwach czy ludziach, których sytuacja już zdążyła się pogorszyć, na giełdzie wybucha panika. Inwestorzy ratują co się da, sprzedają nawet ci, którzy w lepszych czasach uważali się za silnych psychicznie, tych którzy kupują tanio i sprzedają drogo. Dopiero później orientują się, że postąpili dokładnie odwrotnie.
Zła wiadomość jest taka, że trzeba ten cykl przeżyć, żeby stać się doświadczonym inwestorem. Dla wielu przygoda z rynkiem kapitałowym po takim doświadczeniu się kończy. Inni wyciągają wnioski z błędów i próbują od nowa, tym razem uważniej.
Można też próbować uczyć się relatywnie małym kosztem. Przyswajać teorie (bo jest ich wiele) i inwestować małe kwoty. Traktować ten czas właśnie jako naukę i zdobywanie doświadczeń i ignorować wszelkie pokusy wskakiwania do „uciekającego pociągu”. Ten pociąg za jakiś czas będzie jeszcze szybciej wracał (bo jak mówią doświadczeni inwestorzy „hossa wspina się po schodach, bessa zjeżdża po poręczy”), a po nim przyjedzie następny. Na giełdzie nie traci się czasu i nie czas się zyskuje. Towarem są pieniądze.
Choć porażki są bolesne i frustrujące, to naprawdę groźne dla początkujących inwestorów są pierwsze sukcesy. Po zarobieniu w łatwy sposób pierwszych pieniędzy łatwo dojść do przekonania, że inwestowanie nie jest trudne, że wystarczy tylko trochę odwagi. Albo, że mamy w sobie to coś, czego nie mają inni, że świetnie czujemy rynek i widzimy okazje, które inni przegapiają. Jeśli początkujący inwestor osiągnie znaczące sukcesy, może szybko uwierzyć we własną nieomylność. I powiększyć stawkę. Co gorsza, może zignorować sygnały ostrzegawcze, które uzna tylko za „drobne potknięcia, które zdarzają się każdemu”. Dopiero kiedy straty staną się poważne zrozumie, że popełnił błąd, ale w porównaniu do inwestora, który zaczął od straty i tak lekcje pokory będą trwały dłużej i będą dla niego bardziej bolesne.
Jednym ze sposobów, żeby je skrócić jest przyjęcie dość prostej metody. Jeszcze przed rozpoczęciem inwestycji warto wyznaczyć sobie „nieprzekraczalny” poziom strat. Powiedzmy, że spadek o 10 proc. oznacza zakończenie inwestycji, bez względu na to, co w danej sytuacji będzie nam się wydawało. Jeśli akcje zdrożeją, również podnosimy minimalną akceptowaną cenę wyjścia z inwestycji. Możemy także od razu wyznaczyć cel, przy którym akcje chcemy sprzedać i gdy kurs dotrze do zakładanego poziomu, zakończyć inwestycję z zyskiem.
Ustalając poziomy wyjścia z inwestycji jeszcze przed jej zakończeniem dokonujemy ważnego zabiegu. Mamy plan, zgodnie z którym zamierzamy działać. Posiadanie planu, nawet złego, to już połowa sukcesu, w trudnych momentach zadziała jak ochronna tarcza, która pomoże zmierzyć się z największym wrogiem inwestora – jego własnymi emocjami.
EMS