Od lat wieszczony jest schyłek amerykańskiej waluty jako dominującego pieniądza światowej gospodarki. Wprowadzenie euro, kryzys finansowy z 2008 r. czy rosnąca potęga Chin miały do tego doprowadzić. Ale co najwyżej sprawiły, że „zielony” dał trochę miejsca innym walutom, nie tracąc hegemonicznej pozycji.
Kolejnym początkiem końca dolara miała stać się wojna w Ukrainie. Sankcje nałożone przez USA na Rosję miały skłonić inne państwa do rezygnacji z amerykańskiej waluty – pierwsze miały uczynić to te, które są narażone na zachodnie restrykcje. Jednak po ponad pół roku wojny kurs dolara znacząco się umocnił, a jego udział w transakcjach międzynarodowych cały czas rośnie. Zdecydowane działania Ameryki tylko dowiodły, że jest ona wciąż skutecznym globalnym żandarmem, a jej waluta nadal jest traktowana jako bezpieczna przystań w niespokojnych czasach.
Dla naszego bezpieczeństwa to doskonała wiadomość, jednak z punktu widzenia ekonomicznego nie jest już tak różowo.

Europa zapłaci więcej

Reklama
Pod względem ekonomicznym na renesansie dolara traci strefa euro. Jeszcze przed 24 lutego jedno euro kosztowało 1,15 dol., ale już latem europejska waluta stała się tańsza od amerykańskiej, czego nie notowano od dwóch dekad.
Podczas poprzedniego krachu gospodarczego deprecjacja euro byłaby pożądana – dałaby oddech państwom południowej Europy, których eksport został w dużej części wygaszony przez siłę europejskiej waluty. Ale podczas kryzysu energetycznego, przy dwucyfrowej inflacji, słabnięcie euro jest dla Wspólnoty poważnym problemem. Bo choć euro jest drugą walutą rozliczeniową świata, to import do UE wciąż jest w dużej mierze regulowany pieniędzmi zza oceanu. Według danych Eurostatu prawie połowa dóbr importowanych w 2020 r. do UE była fakturowana w dolarach, a tylko ponad jedna trzecia w euro. UE nie potrafiła więc ustanowić dominacji swojej waluty nawet we własnym handlu.
Kluczowe jest to, co za te dolary Europa sprowadza. Za dobra podstawowe UE płaci częściej w euro, ale aż 80 proc. importu ropy naftowej i produktów ropopochodnych fakturowana jest w dolarach. Ma to ogromne konsekwencje. Według wrześniowego raportu OECD „Economic Outlook” Europa jest najbardziej narażona na skutki rosnących cen energii. Dalsze ich podwyżki i ewentualne zakłócenia w dostawach mogą zahamować wzrost PKB w europejskich państwach OECD o 1,3 pkt proc. W przypadku nieeuropejskich państw organizacji ten negatywny wpływ na PKB wynieść może ledwie 0,2 pkt proc. Równocześnie pogłębienie kryzysu energetycznego podwyższy inflację w Europie o 1,4 pkt proc., zaś wśród nieeuropejskich członków OECD tylko o 0,4 pkt proc.
Rykoszetem obrywają również państwa UE nienależące do strefy euro. Kursy ich walut są zwykle skorelowane z kursem euro, gdyż ich koniunktura gospodarcza jest związana z sytuacją w Europie. Jednym z tych państw jest Polska. Dolar kosztuje już 5 zł, choć przed wojną bywał tańszy niż 4 zł. Ma to ogromny wpływ na ceny. Trzeba pamiętać, że Polska jest jedną z najbardziej zależnych od dolara gospodarek w UE. W ubiegłym roku 57 proc. importowanych do Polski dóbr było fakturowanych w amerykańskiej walucie (w 2014 r. było to 67 proc.). Jedynie w Grecji, Portugalii oraz w Holandii i na Cyprze udział dolara w imporcie jest wyższy niż u nas. W przypadku Węgier dolar odpowiada za połowę wartości importu, a w Czechach i Rumunii za ok. 45 proc.
Niespodziewany krach zaliczył też funt. On również zaczął wyraźnie słabnąć wobec dolara niemal zaraz po rozpoczęciu działań zbrojnych w Ukrainie, jednak w okresie 22–26 września prawie zanurkował. Przed wojną za funta trzeba było zapłacić 1,36 dol., obecnie już tylko 1,08 dol. Na Twitterze karierę zrobił internetowy żart, że znany przed laty raper 50 Cent zamierza zmienić sceniczną ksywkę na 1 Pound. Załamanie funta jest spowodowane planami rządu Liz Truss. Nowa premier zamierza dokonać daleko idącej obniżki podatków, co w normalnej sytuacji rynkom zapewne by się spodobało, ale obecnie przestraszyły się rosnącej dziury budżetowej i pogłębiającego się deficytu handlowego na Wyspach.