Z danych tych korzysta wiele różnych serwisów. I tak mogliśmy obserwować wzrost kursu z 4.32 zł do 4.9 zł, następnie 5.21 zł, 5.63 zł, a nawet 5.91 zł, czyli prawie 6 zł za 1 euro. Poprzednio tak nagły wzrost nastąpił przy okazji inwazji Rosji na Ukrainę, kiedy to kurs osiągnął cenę 5zł. Czy wobec tego zachodził jakiś kataklizm? A może — otwórzmy się na moment na wyjaśnienia tzw. alternatywne — ktoś z tzw. „rządu światowego" przedwcześnie wcisnął Wielki Czerwony Przycisk z napisem „kryzys w Polsce"? Nic z tych rzeczy.
Błąd Google?
Tym razem widmo krachu państwa okazało się symulacją. Fałszywymi informacjami, zaistniałymi w niejasnych dziś okolicznościach. Błąd po stronie Google? Dziś nie wiadomo, ale ktoś powinien o to spytać, bo sprawa ta w erze informacyjnej mogła wprowadzić element destabilizacji i chaosu.
W odpowiedzi na takie nieprawdziwe dane wielu ludzi, np. w mediach społecznościowych, wyrażało obawy, strach, zaskoczenie. Niektórzy próbowali rozgrywać to politycznie, przytaczając wizję upadku giełdowego. Inni stroili sobie żarty, przyjmując, że sprawy nie ma. Zresztą, 1 stycznia giełda Forex nie była czynna. To mogło budzić wątpliwości. Ale jednak: Google to źródło z definicji wiarygodne, prawie każdy używa go niemal codziennie i w wyniki ufa. Ponadto wiele stron i serwisów prezentowało dane podobne, a że nie identyczne — to tylko zwiększało wiarygodność „scenariusza krachu polskiej waluty". Nikt nie był w stanie dokonać po takim "zawyżonym" kursie transakcji, ale przecież większość nawet nie próbowała, zadowalając się śledzeniem wzrostu „kursu".
W ogólności są trzy metody wpływu informacyjnego. Pierwsza to szerzenie mylnych, fałszywych informacji w sposób niecelowy. Druga to dezinformacja - szerzenie fałszywych danych mając tego świadomość, robienie tego celowo. Trzecia, to szerzenie prawdziwych informacji w taki sposób, że osiąga to pewien wpływ, np. z uwagi na kontekst wydarzeń. Tutaj w zależności od tego, kto propagował i w jaki sposób to czynił, możliwe są każde z tych trzech klasyfikacji. Taki rodzaj informacyjnego oddziaływania może zdestabilizować państwo.
Test odporności informacyjnej państwa
Sytuacja z nieprawdziwymi informacjami o kursie walutowym to użyteczny test odporności informacyjnej państwa. I gdybyśmy mieli w ramach państwa odpowiedni ośrodek analityczny, to ten mógłby wyciągnąć z tej sytuacji użyteczne wnioski.
Podobnie mogłoby to się stać z kryzysami w przeszłości, np. przy okazji upadku rakiet na terytorium Polski w listopadzie 2022 r. lub pod koniec ubiegłego roku. Sprawa ta zaczynała zyskiwać zainteresowanie o charakterze „politycznym", polityków lub innych działaczy. W przypadku „rakiet" jedni mówili, że państwo działa, a drudzy, że nie działa lub że robi za mało. W przypadku „kursu finansowego" sytuacja znalazła swe rozwiązanie zbyt szybko, by rzecz mogła się rozwinąć w jakąkolwiek stronę,. Szczęśliwie, w historii tej znalazło się miejsce dla pozytywnego bohatera. Późnym wieczorem minister finansów Andrzej Domański napisał na Twitterze/X, że sprawy nie ma. Szacunek, że mu się chciało, w końcu był to późny wieczór pierwszego dnia roku. Bo w tym przypadku jednoznaczne wyjaśnienie sytuacji było niezwykle łatwe i rzecz nie podlegała interpretacjom.
Pozostaje wyjaśnienie, jak w ogóle możliwy był taki błąd. Niewiarygodne, że komuś w firmie Google wskoczył na klawiaturę kot i dalej wypadki potoczyły się same. Wyjaśnienie tego fenomenu to zadanie dla odpowiednich jednostek państwowych. Te powinny zażądać informacji od przedstawicieli firmy Google, np. zapraszając ich do Ministerstwa Finansów, albo nawet do KPRM, by wyjaśnić sprawę, np. przy świetle małej lampki biurkowej. Po wszystkim wyjaśnienia powinny trafić do wiadomości publicznej.
Bo dziś informacyjnie można wywołać nie tylko panikę, ale może nawet i przewrót państwowy. Stawką jest zatem odporność informacyjna Polski. Dlaczego przytrafiło się właśnie polskiej walucie? I dlaczego już po raz drugi? Co ze społeczną odpowiedzialnością biznesu? Szczególnie, że być może wkrótce wrócimy do debaty o wprowadzeniu w Polsce waluty euro.