Nie jest tajemnicą, że jednym z powodów, dla których rząd nie wprowadza restrykcji wobec niezaszczepionych, jest strach przed protestami. Premier Mateusz Morawiecki pytany na początku listopada o lockdown odpowiadał: „Nie chcemy postępować wbrew bardzo dużej części opinii publicznej”. Tłumaczył, że „strona rządowa bierze pod uwagę ewentualność protestów społecznych i buntów, podczas których może dochodzić do zakażeń, a w rezultacie także do zgonów”.
Efekt? Zero protestujących. I 5014 zgonów. Dokładnie tyle osób zmarło na COVID-19 od 5 listopada, kiedy premier wypowiedział te słowa. Tylko od wtorku do czwartku odnotowano łącznie 1355 śmiertelnych ofiar wirusa. Z danych Ministerstwa Zdrowia wynika, że 80 proc. z nich to osoby nieszczepione – czyli 1084. Niewykluczone, że gdyby zdecydowały się na zastrzyk, dałoby się je uratować.

Nie wiedzą, co czynią

22 października 2020 r., przy rozkręcającej się drugiej fali i 150–200 zgonach dziennie, Trybunał Konstytucyjny wydawał wyrok dotyczący aborcji, który wyprowadził kilkaset tysięcy ludzi na ulice. W samej stolicy były dni, kiedy w protestach wzięło udział nawet 100 tys. osób. W uzasadnieniu orzeczenia sędziowie TK mówili wiele o ratowaniu nienarodzonych dzieci. Około tysiąca istnień, bo oficjalnie tyle mniej więcej wykonywano rocznie zabiegów przerywania ciąży z powodu ciężkich wad płodu – przesłanki, która została zakazana. Ktoś mógłby zarzucić, że to manipulacja, ale trudno uciec od tego porównania: dla uratowania tysiąca płodów (tyle, ile dziś osób umiera w trzy dni z powodu COVID-19) można wprowadzać kontrowersyjne zakazy, które wyprowadzą tłumy na ulice. Dla ratowania kilkudziesięciu tysięcy ludzi – już nie.
Reklama