Mieliśmy już kryzys finansowy, przed chwilą pandemiczny, a jaki czeka nas teraz?
Tak naprawdę od dwóch lat przechodzimy kolejne fale kryzysu, wywołane przez pięć podstawowych szoków. Najpierw pandemicznych lockdownów i w następstwie zerwanych łańcuchów dostaw, a później w wyniku agresji Putina przechodzimy kryzys energetyczny, żywnościowy i uchodźczy. Na skutek tego polska i światowa gospodarka została wytrącona z równowagi w niespotykanej od dekad skali.
Wróci do niej kiedykolwiek?
Tak, ale nie szybko. W mojej ocenie na skutek historycznych zmian geopolitycznych mówimy o dekadzie turbulencji. Dotychczasowy układ współpracy międzynarodowej, w tym modelu zabezpieczenia bazy surowcowej, energetycznej i produkcyjnej, zderzył się z agresywnym imperializmem Rosji i rosnącym Chin. To koniec globalizacji ostatnich 30 lat. Nowy model gospodarczy Europy i Polski musi koncentrować się na niezależności energetycznej dzięki energii odnawialnej, atomowej i wodorowej oraz odbudowie kompletnych łańcuchów wartości w kluczowych branżach, zwłaszcza przemysłowych. Zachód nie może tak mocno zależeć od krajów autokratycznych. Osią współpracy powinno być wzmocnienie relacji transatlantyckich, w tym poprzez strefę wolnego handlu. Potrzebujemy nie tylko militarnego, ale także gospodarczego NATO! Oznacza to wzmocnienie integracji gospodarczej bloku krajów demokratycznych, ponieważ w długim terminie potencjał gospodarczy przekłada się bardzo mocno na bezpieczeństwo militarne. To są zmiany tektoniczne, które obecnie wywołują silne wstrząsy i wymagają silnego przywództwa, które w istocie zdefiniuje, jak długo będą one trwały.
Reklama
Nie brzmi to optymistycznie. Czy jest szansa na stabilizację?
Tak. Jak mówił Reagan, wielkie wyzwania to również wielkie możliwości. Ogólnie jestem przekonany, że tak jak gospodarczo poradziliśmy sobie jako kraj z pandemią prawie najlepiej w UE, tak w ciągu najbliższych dwóch lat damy sobie radę z obecnymi problemami. Do tego potrzebujemy pewnego uspokojenia koniunktury. Nadchodzące spowolnienie, wbrew pozorom, może być o tyle zdrowe, że pozwoli ustabilizować inflację, zrównoważyć deficyt handlowy, udrożnić łańcuchy dostaw i w perspektywie 2024 r. rzeczywiście wrócić znowu na ścieżkę stabilnego rozwoju.
Rząd zakłada, że w przyszłym roku wzrost PKB wyniesie 1,7 proc.
Biorąc pod uwagę naszą demografię i poziom produktywności, szacuje się, że optymalne tempo wzrostu polskiej gospodarki jest na poziomie 3,5 proc. To tzw. potencjalny wzrost PKB. W uproszczeniu bycie przez dłuższy okres poniżej tych 3,5 proc. grozi wzrostem bezrobocia. Bycie istotnie powyżej powoduje inflację. No i rzeczywiście przez ostatnie kwartały gospodarka funkcjonuje blisko pełnego zatrudnienia i była trochę przegrzana. A jak trafiła jeszcze na problemy po stronie podażowej w postaci zerwanych łańcuchów dostaw i wzrostu cen energii, wywołało to skok inflacji. W przyszłym roku wzrost będzie na niższym poziomie, zakładam, że ok. 2 proc. Ale nie będzie to trwałe spowolnienie, skutkujące skokiem bezrobocia. Zapewne zauważalne będą spowolnienie w przemyśle oraz lekki spadek popytu na różne produkty i usługi.
I nie będzie recesji?
Moim zdaniem nie grozi nam ani stagflacja, ani recesja. To znaczy, nie zakładam, że polska gospodarka wejdzie w długotrwały spadek PKB w ujęciu rocznym. Oczywiście można sobie wyobrazić czarny scenariusz, w którym zimą Niemcy są odcięte od gazu zupełnie, wchodzą w recesję i wtedy oczywiście my odczuwamy jej skutki. Ale wydaje się, że w tym momencie ten scenariusz się nie spełni, pomimo dużych wysiłków Putina.
Co będzie z inflacją? Na razie mamy 16,1 proc., jeszcze nie tak dawno niektórzy sądzili, że pik będzie pod koniec wakacji, potem mówiło się raczej o początku 2023 r.
Najgorszy skok inflacji za nami. Jej szczyt będzie się kształtował do końca I kw. 2023 r. Być może inflacja jesienią zacznie spadać, ale później, na początku przyszłego roku, może jeszcze znowu trochę wzrosnąć. Od kwietnia spodziewam się mocnego hamowania. Podstawowy impuls inflacyjny już wygasa, a był nim skok cen energii, surowców i żywności. Szczyty większości cen surowców były na przełomie maja i czerwca. Zagrożeniem są obecnie głównie efekty tzw. drugiej rundy. Wzrosty cen paliw, prądu i płac z opóźnieniem przekładają się też na inne towary. To, że płace rosną w tempie 14-15 proc., zwiększy presję na wzrost cen produktów i usług w firmach.
W latach 70. podobne efekty tzw. drugiej rundy po szokach naftowych spowodowały, że inflacja trwała dekadę. Niemniej mieliśmy wtedy inną gospodarkę - rynek pracy nie był elastyczny, przemysł i transport były bardziej energochłonne, technologie informacyjne i łańcuchy dostaw znacznie mniej zaawansowane. Po dojściu do władzy Reagana i Thatcher w latach 80. przeprowadzone reformy - takie jak obniżenie podatków, wzrost niezależności banków centralnych czy zmiany na rynku pracy - wraz z postępem technologicznym spowodowały, że inflacja stale się obniżyła. Dziś mamy elastyczną gospodarkę, która umie lepiej sobie radzić z takimi szokami. Dlatego uważam, że pomimo ryzyk wynikających z tzw. drugiej rundy nie grozi nam trwała inflacja lub stagflacja jak w latach 70.