Większość pracowników zdaje sobie sprawę, że w wyniku robotyzacji i automatyzacji produkcji coraz więcej zadań wykonywanych będzie przez roboty. Zagrożeniem jest też utrata miejsc pracy w wielu działach gospodarki w wyniku przenoszenia produkcji pracochłonnych towarów do krajów o niższych kosztach pracy. Duża liczba miejsc pracy znika także od wielu już lat w rezultacie ekspansji eksportowej takich krajów jak Chiny, które w krótkim czasie stały się potęgą gospodarczą i „fabryką dla całego świata”. Chiny najbardziej skorzystały na liberalizacji handlu międzynarodowego po przystąpieniu w 2002 roku do WTO. Od tego czasu nie obowiązywały ich kwoty importowe na tekstylia i odzież oraz na szereg innych towarów, które w ogromnych ilościach eksportowane są na rynki wszystkich krajów świata.

W wyniku „szoku handlowego” i znacznego obniżenia cen wielu wytwarzanych przez chińskie firmy towarów, pracę straciło kilka milionów pracowników w Stanach Zjednoczonych i krajach Unii Europejskiej. Pewna ich część znalazła zatrudnienie w innych działach przemysłu wytwarzających towary o wyższej wartości dodanej oraz przede wszystkim w szybko rozwijającym się sektorze usług. Wiele firm zachodnich zmuszonych zostało w wyniku konkurencji ze strony Chin do restrukturyzacji swojej produkcji i przestawienia się na produkcję bardziej kapitałochłonnych towarów, w oparciu o najnowszą technologię. Trudno jednak było do tych nowoczesnych działów produkcji i usług przesunąć nadwyżki siły roboczej w upadającym przemyśle tekstylnym i odzieżowym. Barierą okazały się dotychczasowe kwalifikacje i umiejętności pracowników z tych i innych, „przestarzałych” gałęzi przemysłu.

>>> Czytaj też: Najlepszy rok polskiej gospodarki. Jego powtórzenie praktycznie niemożliwe

W większości krajów zachodnich uruchomiono różnego rodzaju kursy rekwalifikacyjne, subsydiowane przez państwo, a także wprowadzono szereg ulg dla firm zatrudniających pracowników z zamykanych zakładów przemysłu lekkiego. Aktywna polityka tych państw, mająca na celu usprawnienie aktywizacji zawodowej zwalnianych pracowników i płynne zatrudnianie ich w przyszłościowych działach gospodarki, doprowadziła wprawdzie do pewnego złagodzenia skutków „szoku handlowego” i pewnego zmniejszenia bezrobocia, ale nie do usunięcia wspomnianej bariery, jaką jest deficyt umiejętności i kwalifikacji, jakich obecnie poszukują pracodawcy.

Reklama

Deficyt ten występuje także w tych krajach, gdzie utrzymuje się stosunkowo wysoka stopa bezrobocia. Przykładowo w Hiszpanii wynosi ona 17,4 proc., a w przypadku ludzi młodych - aż 37 proc. W dużym stopniu wynika on z przestarzałego systemu edukacji, ale także z dokonywanych przez młodych absolwentów szkół średnich wyborów kierunków studiów. W ogromnej większości krajów UE największe zapotrzebowanie na rynku pracy jest na specjalistów z branży IT, różnego rodzaju inżynierów, lekarzy, matematyków, fizyków, programistów, także na pielęgniarki i średni personel medyczny oraz wysoko wykwalifikowanych nauczycieli, potrafiących wykorzystywać w swojej pracy najnowsze technologie. Tymczasem przeważająca część absolwentów szkół średnich wybiera albo modne albo "łatwe i przyjemne” kierunki studiów (np. nauki humanistyczne i społeczne), po których trudno znaleźć pracę zgodną z ich wyuczonymi, chociaż nie zawsze rzeczywistymi, kwalifikacjami. Okazuje się, że rosnący popyt ze strony pracodawców na absolwentów takich kierunków studiów jak nauki ścisłe, informatyka, inżynieria, technologia i medycyna (STEM) nie jest wystarczającym argumentem dla absolwentów szkół średnich w krajach zachodnich. Wspomniane kierunki cieszą się znacznie większym zainteresowaniem wśród młodych w takich krajach jak Indie i Chiny oraz w wielu krajach rozwijających się.

Nie może więc dziwić fakt, że w wielu krajach zachodnich utrzymuje się wysokie bezrobocie właśnie wśród absolwentów szkół wyższych z kierunków nauk humanistycznych i społecznych. Stopa bezrobocia wynosi w tym przypadku często 23 i więcej procent przy ogólnej stopie bezrobocia na poziomie 6-8 proc. Spora część z nich z braku wsparcia ze strony rodziny podejmuje nisko płatną pracę w biurze, w supermarkecie lub w zawodach nie wymagających wyższego wykształcenia. To marnotrawstwo kapitału społecznego, któremu nie potrafią zaradzić władze większości państw.

Czasami jednak posiadanie kwalifikacji zgodnych z potrzebami pracodawców też nie stanowi wystarczającego bodźca do podjęcia pracy w ojczystym kraju. Jest to widoczne szczególnie w krajach o niskich płacach, takich jak Polska, Węgry. Absolwent dowolnego kierunku STEM ma bowiem do wyboru emigrację do znacznie bogatszych krajów, gdzie płace są co najmniej trzykrotnie wyższe niż w ojczystym kraju. Wtedy dochodzi do swoistego drenażu mózgów i z kapitału ludzkiego wykształconego w biedniejszym kraju korzystają kraje bogate. W erze globalizacji trudno jednak wprowadzić ograniczenia dla międzynarodowych migracji wysokiej klasy specjalistów, którzy mogą przebierać w ofertach pracy nie tylko na rynku własnego kraju, lecz także na rynku globalnym.

Zachód nie potrafi „własnymi siłami” rozwiązać pogłębiającego się deficytu wysoko wykwalifikowanych pracowników, na których rośnie popyt w wielu nowoczesnych branżach przemysłu i usług. Władze wybierają często łatwiejszą drogę polegającą na „zapraszaniu” zagranicznych absolwentów kierunków nauk ścisłych i innych specjalistów do pracy u siebie, oferując im pomoc w opanowaniu języka i uzyskaniu mieszkania oraz przede wszystkim znacznie wyższe niż w ich krajach ojczystych płace. W wyniku drenażu mózgów w wielu krajach o niższych płacach, w których więcej niż w krajach zachodnich kształci się studentów na kierunkach ścisłych, dochodzi do powiększania się deficytu inżynierów, lekarzy, informatyków i innych poszukiwanych przez pracodawców specjalistów. Sytuacja ta nie ulegnie znaczącej poprawie, dopóki zmiany w strukturze demograficznej (starzenie się społeczeństwa) i konkurencja między krajami o pracowników posiadających poszukiwane na rynku umiejętności nie doprowadzi do niwelacji istniejących dużych różnic w poziomie płac i warunków pracy.

>>> Czytaj też: Co z tego, że jesteśmy coraz wydajniejsi. Rozjazd między pracą a płacą w Polsce jest największy w OECD