Zgodnie z kasandrycznymi prognozami nagłego napływu uchodźców po 24 lutego miał nie wytrzymać nasz system świadczeń socjalnych, tryby nieźle funkcjonującego rynku pracy miały się zatrzeć, znów miało się pojawić masowe bezrobocie, szkoły i przedszkola miały zostać zapchane, a system ochrony zdrowia, bardzo silnie rozregulowany po pandemii, miał otrzymać zabójczy cios. W końcu miała wyparować nasza chęć niesienia pomocy i na finał państwo miało się pogrążyć w chaosie. Nic takiego się nie stało i nie zanosi się, by stać się miało.
Na ulicach polskich miast można dziś usłyszeć języki rosyjski i ukraiński niemal równie często jak polski, ale słońce świeci jak dawniej, tramwaje kursują, a nauczyciele i pielęgniarki są tak samo niezadowoleni jak zawsze. Problemy są, ale nie ma końca świata.
Ku zaskoczeniu sceptyków Polska wyjątkowo dobrze zdaje egzamin praktyczny z elastyczności społeczno-instytucjonalnej. To wiadomość podnosząca na duchu, gdyż krajem imigracyjnym jesteśmy już od sześciu lat, a to właśnie zdolność integrowania nowych członków społeczeństwa będzie determinować dynamikę rozwoju państwa i dalszego wzrostu zamożności.
Reklama

Test przymusowy

Polacy nie byli przyzwyczajeni do obecności imigrantów. Żeby uzmysłowić sobie wyjątkowość i skalę wyzwania migracyjnego, przed którym postawił nas przymusowo rosyjski dyktator, sięgnijmy do danych Głównego Urzędu Statystycznego. Od czasów II wojny światowej Polska miała niemal nieustannie ujemne saldo migracyjne. W ujęciu netto za czasów PRL wyjeżdżało z Polski od kilku do nawet czterdziestu kilku tysięcy ludzi rocznie. Po roku 1989 r. saldo pozostawało ujemne, choć już roczna liczba emigrantów zwykle przewyższała liczbę imigrantów co najwyżej o kilkanaście tysięcy. Główną obawą demograficzną nie była szybka zmiana struktury etnicznej, lecz hiperszybkie wyludnianie się kraju. To zaczęło się zmieniać w ciągu ostatnich sześciu lat. W 2016 r. po raz pierwszy do Polski więcej osób przyjechało, niż z niej wyjechało, jednak różnica była symboliczna – wyniosła zaledwie 1,5 tys. osób. W rekordowym dotąd odnotowanym w statystykach roku 2019 było to zaledwie 6,2 tys. Jak statystyki migracyjne będą wyglądać dzisiaj?
Dane GUS dotyczą przyjezdnych na pobyt stały i sięgają tylko 2020 r., natomiast te uwzględniające saldo migracji z 2022 r. uzyskamy dopiero pod koniec przyszłego roku. Już wiadomo, że nie będą one oszałamiające. To dlatego, że zezwolenie na pobyt stały można uzyskać dopiero po pięciu latach od momentu nadania statusu uchodźcy i przebywania na terytorium Polski. Oficjalne statystyki będą więc przez pięć lat ślepe na faktyczne saldo migracji, a powodowana nimi zmiana demograficzna jest przecież gigantyczna.
Według raportu Unii Metropolii Polskich Ukraińcy – zarówno ci, którzy byli u nas przed 24 lutego, jak i uchodźcy – stanowią już ok. 8 proc. mieszkańców. W sumie jest ich 3,37 mln, a to oznacza, że w Polsce mieszka 41,64 mln osób. Ukraińcy osiedlają się głównie w największych miastach. W Rzeszowie ma ich być aż 37 proc. ludności. Mogą to jednak być dane przeszacowane, gdyż pochodzą z maja, a spora część uchodźców wróciła do ojczyzny, gdy sytuacja na zachodzie Ukrainy się ustabilizowała. Co więcej, jeśli stan względnego spokoju się tam utrzyma, uchodźców będzie w Polsce ubywać jeszcze szybciej i w ciągu roku, dwóch od dziś nasz kraj opuści – jeśli wierzyć deklaracjom, jakie złożyli w ostatnim badaniu ankietowym dla NBP – nawet dwie trzecie z nich. Ruch w przeciwną stronę będzie szczególnie natężony, kiedy działania wojenne w końcu ustaną.
Jednocześnie jednak aż 20 proc. ankietowanych deklaruje chęć pozostania u nas na stałe. To właśnie oni w końcu wpłyną na migracyjne statystyki GUS. Mowa o nawet ok. 400–500 tys. osób, do których należy doliczyć kolejnych kilkadziesiąt tysięcy członków rodzin, którzy będą do nich dołączać.
Jednocześnie trzeba pamiętać, że liczba chętnych do pozostania w Polsce może spaść lub wzrosnąć w wyniku czynników makroekonomicznych. Jeśli nasza gospodarka pogrąży się w recesji, będzie się zmniejszać. Jeśli nie, to chęć uchodźców do pozostania w Polsce będzie tym silniejsza, im łatwiej będą znajdować u nas pracę. Jak na razie nie mają z tym większego problemu. Z danych udostępnionych przez Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej pod koniec lipca wynika, że spośród wszystkich Ukraińców, którzy przyjechali do Polski po wybuchu wojny, pracuje już aż 358 tys. osób. Jako że mniej więcej połowa wszystkich uchodźców to dzieci i osoby w wieku emerytalnym, można szacować, że zatrudnienie znalazło już ponad 50 proc. zdolnych do pracy Ukraińców. Takiego stopnia integracji uchodźców z lokalnym rynkiem pracy mogą nam pozazdrościć najbogatsze państwa Europy, np. Niemcy. Tam problemy z pracą dla migrantów są tak duże, że np. po kryzysie migracyjnym w 2015 r. ekonomiści uznawali za sukces już nawet wskaźnik podejmowania przez nich pracy na poziomie 20–30 proc. Oczywiście imigranci z Ukrainy w Polsce są w lepszej pozycji niż np. imigranci z Afganistanu w Niemczech – ze względu na bliskość językowo-kulturową tym pierwszym łatwiej znaleźć zatrudnienie.

(K)raj imigracyjny

Jak to możliwe, że dodatkowe 3 mln osób na terytorium państwa nie wywołało kompletnego chaosu? Odpowiedź sprowadza się do następującej trójcy: prowizorka, łut szczęścia i entuzjazm.
Jak głosi mądrość ludowa, prowizorka bywa najtrwalsza. Wszyscy zaś zgodzą się, że polskie rozwiązania systemowe w dziedzinach oświaty, ochrony zdrowia czy ubezpieczeń społecznych noszą znamiona prowizorki. Jesteśmy przyzwyczajeni do wątpliwej jakości usług publicznych, a przede wszystkim do tego, że aby działały, potrzeba oddolnej inicjatywy nazywanej też umiejętnością kombinowania. Nie dziwi więc np. to, że samorządy radzą sobie coraz lepiej z przyjmowaniem do szkół kilkuset tysięcy uczniów z Ukrainy, z których większość nie zna jeszcze nawet polskiego. Oczywiście, władze lokalne głośno narzekają na konieczność sprostania temu zadaniu, ale i tak w praktyce dokonują niemożliwego. Sprzyja im przy tym fakt to, że nie wszyscy młodociani uchodźcy zapukali do naszego systemu oświaty natychmiast – duża część z nich uczyła się zdalnie w systemie ukraińskim. To „kupiło” szkołom trochę czasu. Podobny łut szczęścia ma ochrona zdrowia. Choćby to, że – mimo przestróg takich autorytetów jak dr Paweł Grzesiowski – obecna fala zachorowań na COVID-19 nie wydaje się tak groźna jak poprzednie i nie blokuje już systemu opieki zdrowotnej.
Instytucje ochrony socjalnej nie wpadły w spiralę braku pieniędzy, bo ukraińscy uchodźcy przywieźli ze sobą zapasy gotówki pozwalające im przetrwać pierwsze miesiące pobytu – wynająć mieszkanie i utrzymać się. W kwietniu i maju jeszcze aż 30 proc. ankietowanych uchodźców deklarowało w badaniu NBP posiadanie środków pozwalających na utrzymanie się przez ponad trzy miesiące. Dziś pewnie się one kończą, ale Ukraińcy w międzyczasie zadbali o zatrudnienie. Zdecydowana większość z nich woli pracować, niż być na garnuszku opieki społecznej.
Ani wieloletnie doświadczenia w kombinowaniu, ani łut szczęścia nie uratowałyby nas przed systemowym tąpnięciem, gdyby nie towarzyszył im społeczny entuzjazm – zaskakująco życzliwa reakcja Polaków na pojawienie się przybyszów z Ukrainy, tysiące oddolnych inicjatyw pomocowych i nasze prywatne pieniądze. Bez tego byłoby naprawdę źle. Według Polskiego Instytutu Ekonomicznego w ciągu trzech pierwszych miesięcy wojny Polacy przekazali uchodźcom ok. 10 mld zł, czyli więcej, niż wyniosły wydatki na dobroczynność w całym roku 2021. Ten entuzjazm dotyczy także Polaków będących urzędnikami administracji czy pracownikami budżetówki. Niesieni empatią byli skłonni mniej drobiazgowo traktować różnego typu procedury i wychodzić z inicjatywą pomocy tam, gdzie w normalnej – niewojennej – sytuacji odsyłaliby petenta od Annasza do Kajfasza. To wynikający z głębokiej empatii entuzjazm wytworzył społeczno-instytucjonalną elastyczność, która pozwoliła na przyjęcie milionów uchodźców. Jakkolwiek górnolotnie to brzmi, taka właśnie jest prawda: kryzysu, chaosu i dezintegracji uniknęliśmy dzięki porywom serca i dobroci. Powinno nas to jednocześnie cieszyć i martwić.
Cieszyć z przyczyn oczywistych. Jest wśród nas więcej samarytan, niż mogliśmy się spodziewać. Martwić, bo długofalowe polityki imigracyjne nie mogą się opierać na improwizacji i społecznym sentymencie. Możliwe, że już z końcem roku będziemy mieli do czynienia z kolejną falą imigracji z Ukrainy. Tym razem związana będzie bezpośrednio już nie tyle z wojną, ile z nadchodzącą zimą i możliwymi brakami w dostawach energii cieplnej. Wypadałoby mieć już wypracowane rozwiązania na tę okazję.
W ogóle imigracja do Polski jako taka – nieistotne, czy wywołana wojną, czy czynnikami ekonomicznymi – powinna się znaleźć w centrum uwagi polityk publicznych. Brakuje strategii demograficznej, która w jasny sposób uwzględniałaby to, że staliśmy się krajem imigracyjnym. Jej cel powinien być ambitny: być nie tylko krajem, lecz także rajem imigracyjnym. Dlaczego? Bo w świecie starzejących się społeczeństw i malejącej dzietności to właśnie zdolność do przyciągania cudzoziemców będzie głównym motorem rozwoju. Państwa będą konkurować między sobą o ludzi. I nie chodzi tylko o ręce do pracy, lecz przede wszystkim o głowy do myślenia. Problemów przyszłości nie rozwiążą seniorzy.

Caplan vs Braun

Tak nagły i masowy napływ uchodźców do Polski, jaki przeżywamy, był możliwy w wyniku splotu wielu – także tych historycznie nowych – czynników. Z jednej strony otwarte granice, bliskość geograficzna, z drugiej – dostępność środków transportu czy pozwalające na lepsze planowanie technologie mobilne itd. Mieliśmy do czynienia z bezprecedensową sytuacją, która w „zwykłych czasach” mogłaby być opisana jako najgorszy koszmar wszystkich narodowych szowinistów – zamiast trzymać uchodźców w obozach, pozwoliliśmy im naturalnie przeniknąć w społeczną tkankę. Świat się nie zawalił, a my uzyskaliśmy dzięki temu najlepszy, bo praktyczny, argument za bardziej liberalną polityką imigracyjną.
Ten argument rzuca nowe światło na pracę Michaela Clemensa z Center for Global Development z 2011 r. pod tytułem „Ekonomia i emigracja: trzy biliony dolarów leżące na chodniku?”. Clemens wskazuje w niej, że otwarcie granic mogłoby doprowadzić do jednorazowego wzrostu światowego PKB nawet o 150 proc. Teraz trudniej zdyskredytować takie spekulacje jako „czystą teorię” niebiorącą pod uwagę rzekomych tragicznych skutków nagłych masowych migracji. W ogóle dotychczasowy dorobek nauki w kwestii imigracji dość jasno przeczy intuicjom. Imigracja wzbogaca zarówno imigrantów, jak i kraj gospodarzy. Nie wywołuje tragicznych napięć społecznych (choć jakieś napięcia oczywiście wywołuje). Nie prowadzi też do przejęcia mechanizmu politycznego przez przybyszy i erozji tożsamości kulturowej, choć na pewno na obie te sfery silnie wpływa. Tymczasem Grzegorz Braun promuje dokument Konfederacji Korony Polskiej „Stop ukrainizacji Polski”, którego zawartość to wywar z największych mitów imigracyjnych. Dla równowagi warto zapoznać się z książką „Otwarte granice. Co nauka i etyka mówią nam o imigracji” prof. Bryana Caplana, ekonomisty z George Mason University. To przystępna (komiksowa!) monografia naukowych osiągnięć w kwestii migracji. Jak wynika z cytowanych w niej badań, już samo pojawienie się imigranta w państwie o bardziej zaawansowanej gospodarce i zdobycie przezeń zatrudnienia zwiększają jego produktywność – jest on w stanie wytworzyć większe wartości w tym samym czasie. Można o tym myśleć jak o zamianie malucha na ferrari. Kierowca ten sam, ale narzędzia, którymi dysponuje, są inne – imigrant trafia do kraju o relatywnie lepszej infrastrukturze, instytucjach czy umiejscowieniu w światowym łańcuchu wartości. Bogiem a prawdą kierowca nie musi być wcale nawet szczególnie dobry, by po takiej przesiadce poruszać się szybciej, a z czasem nauczy się to ferrari prowadzić coraz lepiej. Z tego punktu widzenia nie jest wielkim problemem to, że niektóre kobiety, które np. w Ukrainie pracowały jako prawniczki, w Polsce sprzątają domy. To dla nich etap przejściowy – uczą się języka, zdobywają nowe kwalifikacje itd. Ponadto bywa, że w krajach rozwiniętych praca w niektórych mniej prestiżowych profesjach generuje większą wartość ekonomiczną niż praca w bardziej poważanych zawodach w krajach biednych. Im większa różnica zamożności między krajami, tym większy efekt wzrostu produktywności, a co za tym idzie – dochodu. Dochód imigranta z Haiti, który przeprowadza się do USA, rośnie ok. 10-krotnie. Jeśli chodzi o dochód Ukraińca przeprowadzającego się do Polski, to przed 24 lutego rósł on (jeśli porównać średnie wynagrodzenie) ok. 2,5-krotnie, a teraz – gdy pensje na Ukrainie spadły – rośnie jeszcze bardziej.

Błąd nadmiernego pesymizmu

Polityka demograficzna Polski nie powinna być oparta na naiwnej wierze w zatrzymanie spadku dzietności. To nie udało się nigdzie w takim stopniu, który mógłby uratować system ubezpieczeń społecznych. Uwzględnienie w nim imigrantów jest koniecznością, ale nie można dyskryminować jednych migrantów kosztem innych. Ukraińcy i Białorusi są u nas mile widziani, ale równie mile widziane powinny być wszystkie inne narodowości chcące w Polsce podjąć pracę zarobkową. To właśnie ta chęć powinna być jedynym istotnym kryterium imigracji do naszego kraju.
Zwróćmy uwagę, że dotąd w Polsce nie mamy właściwie żadnych problemów z mniejszościami – bez względu na to, co to za mniejszości. Jest tak właśnie dlatego, że wszyscy imigranci w Polsce po prostu pracują i my to dostrzegamy. Sytuacja w Europie Zachodniej jest inna – rosnące tam poparcie dla stronnictw antyimigracyjnych wynika ze zmiany w społecznej percepcji: przyjezdni są uważani za ciężar dla lokalnych podatników, którzy finansują dla nich siatkę zabezpieczeń socjalnych. Dane Eurostatu z 2020 r. wskazują, że gdy polskie państwo wydaje na „ochronę socjalną” ok. 18 proc. PKB, w Szwecji, Finlandii, Niemczech, we Francji wskaźnik ten oscyluje w przedziale 20–27 proc. PKB. Nie odstajemy więc jakoś drastycznie od państw starej Unii, ale wystarczająco silnie, by nie przyciągać do Polski imigracji socjalnej. Nie powinniśmy tego zmieniać, a zwłaszcza nie powinniśmy kierować w stronę imigrantów czy uchodźców – jeśli nie jest to absolutnie konieczne – dodatkowych środków finansowych na socjal. Dobrym studium przypadku było wprowadzenie dopłat dla gospodarzy udzielających schronienia Ukraińcom w wysokości 40 zł na dzień na uchodźcę. Wytworzyły one negatywne bodźce, czyniąc z pomagania biznes i spowalniając naturalne procesy dostosowawcze na rynku. Niestety, mechanizm jest utrzymywany i będzie służył skrajnym środowiskom antyimigranckim za argument w dyskusjach o „faworyzowaniu uchodźców”.
Owe skrajne środowiska wyspecjalizowały się w operowaniu potężną ludzką słabością poznawczą, którą można nazwać błędem nadmiernego pesymizmu. O ile w odniesieniu do nas samych jesteśmy zwykle nadmiernymi optymistami (dlatego np. przechodzimy na czerwonym świetle), o tyle w odniesieniu do otaczającego nas świata jesteśmy pesymistami, uważając, że może być tylko gorzej i jeśli coś może się nie udać, to nie uda się na pewno.
Nie można udawać, że masowa imigracja nie powoduje żadnych problemów. Tak jak nowy uczeń w klasie z częścią nowych kolegów dogaduje się nieźle, a z innymi wdaje się w bójki, tak imigranci bywają bohaterami nieprzyjemnych historii, np. przemocowych. Środowiska im nieprzychylne takie historie nagłaśniają i przedstawiają jako statystyczną normę. Zwykli ludzie zaś – jako z gruntu pesymiści – są na taką manipulację podatni. Gdy w maju tego roku w Warszawie zamordowano na jednej z ulic Polaka, Krzysztof Bosak z Konfederacji stwierdził, że „przy przechodniach zamordowano Polaka, który stanął w obronie kobiet przed zaczepiającymi je cudzoziemcami”, pozostawiając odbiorcom do własnej interpretacji, która z mniejszości przejawia takie mordercze tendencje. Mimo że w końcu okazało się, że za całym zajściem stoją Polacy, antyimigranckie nastroje zostały u niektórych skutecznie rozbudzone.
Żeby zrobić z Polski prawdziwy raj imigracyjny – zarówno dla imigrantów, jak i dla rdzennych mieszkańców – konieczne jest każdorazowe zderzanie takich sytuacji z faktami. Bez utrzymania społecznej przychylności nawet najlepsze reformy instytucjonalne na niewiele się zdadzą. Natomiast jeśli to się powiedzie, życie Polski po czterdziestce – mam na myśli nie tylko 40-milionową populację kraju, lecz także zbliżającą się czterdziestkę naszej demokracji – może być naprawdę piękne. ©℗
Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute
DGP z 19 sierpnia 2022 r., wydanie nr 160