Dystopie to wielce interesujący nurt w literaturze – są artystycznym wyrazem dominujących w czasach ich powstawania fobii społecznych. Czego obawiał się np. Anthony Burgess, ten od „Mechanicznej pomarańczy”, pisząc „Rozpustne nasienie”? Zgadliście. Bał się przeludnienia. W jego wizji skutkuje to obniżeniem standardu życia ludzi, co rząd skwapliwie wykorzystuje do zaprowadzenia totalitarnych metod kontroli populacji, w tym systemowej dyskryminacji heteroseksualistów.
„Rozpustne nasienie” ukazało się w 1962 r., w czasie powojennego boomu demograficznego. Populacja globu wynosiła wówczas 3,13 mld – o 710 mln osób więcej niż w 1945 r. Przed wojną na taki przyrost trzeba było czekać aż 44 lata, 2,5 razy dłużej. Obserwując tak błyskawiczne zmiany, łatwo było popaść w przedwczesny katastrofizm, nawet jeśli ogólny standard życia się polepszał.
Przedwczesny, bo dziś ludność Ziemi liczy już niemal 8 mld dusz (ONZ wyznaczył symboliczną datę pokonania tej granicy na 15 listopada 2022 r.), a nam nadal żyje się lepiej niż 60 lat temu.
Czy przybywanie kolejnych miliardów ludzi to powód do świętowania? Czy do ogłoszenia żałoby? W kontekście np. zmian klimatu obawy Burgessa – że Ziemia nie udźwignie aż tylu przedstawicieli homo sapiens – mogą przynajmniej z pozoru wydawać się uzasadnione.
Reklama

Wpływowy niewybuch

Najpierw trzeba zadać bardziej fundamentalne pytanie – o całościowy bilans ludzkiego wpływu na Ziemię. Szacuje się, że na przestrzeni dziejów stąpało po niej aż 109 mld ludzi. I byli oni jej przekleństwem, jeśli rację ma małżeństwo demografów oraz ekologów Paula i Anny Ehrlichów. W 1972 r. pisali, że „każdy człowiek w procesie pozyskiwania narzędzi koniecznych dla egzystencji ma negatywny wpływ netto na otoczenie”. Oznacza to, że od momentu porzucenia zbieracko-łowieckiego trybu życia i rewolucji neolitycznej, a więc od ok. 10 tys. lat, nasze aktywności właściwie wyłącznie szkodzą Ziemi. I z każdym kolejnym nowym człowiekiem szkodzą bardziej.
Tę opinię muszą podzielać wszyscy głoszący nieuchronny krach modelu rozwoju opartego na wzroście gospodarczym i rosnącej konsumpcji. Muszą, jeśli chcą być konsekwentni: wzrost wymaga zasobów, te są zaś skończone, więc wzrost produkcji i konsumpcji związany z napuchniętą demografią wyczerpie w końcu zasoby. Skończą się ropa, węgiel, uran. Silniki rozwoju się zatrą. Nolens volens intelektualnymi kuzynami Ehrlichów są zwolennicy teorii antywzrostowych (degrowth) oraz zero-wzrostowych (zero growth), głoszących – z grubsza rzecz biorąc – konieczność wyłączenia wzrostu PKB z polityk publicznych i skoncentrowania się na redystrybucji tego, co już wytworzono, zasypywaniu nierówności oraz eksploatowaniu tego, czego nie zabraknie nigdy: energii słońca i wiatru.
Katastrofizm Ehrlichów wszczepiony głęboko w obieg intelektualny to też woda na młyn wszystkich, którym nie podoba się kapitalizm, oparty rzekomo wyłącznie na zysku i chciwości. Tyle że zachłanność – różnego typu: życia, szczęścia, komfortu – to nieusuwalne cechy człowieka wynikające z wykutej tysiącami lat ewolucji natury.
Ale z perspektywy katastrofistów w ciągu tysięcy lat nie tylko przekształciliśmy ziemski krajobraz, budując swoje osiedla, karczując pod to lasy, obsadzając miliony hektarów monokulturami i zniewalając zwierzęta, by zaspokajały nasz apetyt – lecz także dopuściliśmy się wręcz gatunkobójstwa. W artykule na stronie Livescience.com Patrick Pester pisze, że „według najbardziej ostrożnych szacunków tempo wymierania (zwierząt i roślin – red.) na Ziemi jest dziś ponad 100 razy wyższe, niż byłoby bez ludzi, i jest dziś najwyższe od czasu wymierania kredowego, które wymazało ok. 80 proc. gatunków”. Pester podsumowuje chłodno: „Ludzie uderzyli w Ziemię jak asteroida, a pył wciąż się osadza, bo dzika przyroda nieustannie zanika”.