Zarówno empirycznie, jak i koncepcyjnie inflacja jest wynikiem splotu monetarnych i realnych zmiennych. Inflacja może w sumie obniżać się w wyniku działania kilku czynników: przez (1) monetarne wyhamowanie, (2) wzrost popytu na pieniądz, (3) wzrost produktywności, (4) aprecjację walutową (choć ta jest w pewnym sensie pochodną 2 i 3).

Pierwszy czynnik polega na tym, że zmniejsza się ekspansja pieniądza i kredytu w gospodarce. Te zmienne są przede wszystkim zdominowane przez politykę monetarną. Stąd wzrost podatków ma tu słabe znaczenie, ale jak najbardziej możliwe jest kontrfaktyczne przełożenie, które odgrywa rolę zwłaszcza w dłuższym okresie. Jeśli uznajemy, że wydatki rządu są nie do ruszenia, to wtedy można je finansować podatkami zamiast robić to ekspansją pieniądza (czyli zredukować deficyt budżetowy).

Właśnie z tego względu niektóre analizy pokazują, że długookresowo wysoko zadłużone kraje odnotowują wyższą inflację. Taka byłaby „nieprzyjemna monetarna arytmetyka” pokazująca, że wzrost długu publicznego zwiększa inflację – ze względu na efekt monetyzacji tego długu. Zależność jest szczególnie mocna w krajach bardziej zadłużonych. Wcześniejsze analizy zdawały się również to pokazywać. Wzrost deficytu budżetowego zwiększa inflację, szczególnie przy słabszych rynkach finansowych i mniejszej niezależności banku centralnego.

Drugi czynnik, wzrost popytu na pieniądz, oznacza sytuację, w której pieniądze w gospodarce trafiają do ludzi mających mniejszą skłonność do ich wydawania. I chodzi tutaj zarówno o wydawanie na konsumpcję, jak i na inwestycje, bowiem jakiekolwiek wydatkowanie środków oznacza, że znajdują się one w obiegu. By inflacja została obniżona, pieniądze musiałyby trafiać do ludzi, którzy są generalnie powolniejsi w ich pozbywaniu się (np. statystycznie rzecz biorąc tak byłoby z ludźmi bardziej zamożnymi). Czy dodatkowe podatki mogą do czegoś takiego doprowadzić? Hipotetycznie tak: państwo może przykładowo nowe środki z podatków po prostu trzymać na koncie i zamiast je wydawać na rynku w ciągu roku, stopniowo je upłynniać przez kolejne lata.

Reklama

Jak dalece realistyczny jest to scenariusz, pozostawiam wyobraźni Czytelnika. Inną sytuacją byłoby przesuwanie środków od ludzi bardziej ich potrzebujących do tych, którym na powiększeniu zasobności portfela mniej zależy. Realistyczność tego scenariusza wydaje się również wątpliwa. Pomijając już negatywny wpływ takich redystrybucji na wzrost gospodarczy.

Natomiast trzeci czynnik, produktywnościowy, oznaczałby sytuację, w której gospodarka zwiększa swoje możliwości podażowe na przykład w wyniku wzrostu skłonności do inwestowania. Nowa kontrybucja fiskalna miałaby sprawić, że poprawia się klimat do inwestowania np. w wyniku oczekiwanego wzrostu przychodów lub potencjalnych zysków. Do jakiego stopnia nakładanie nowych obciążeń fiskalnych miałoby sprawić, że coś takiego nastąpi? To chyba również lepiej zostawić wyobraźni Czytelnika. Szczególnie, że nowe kontrybucje fiskalne są zazwyczaj redystrybucyjne i zmniejszają przez to możliwości do poszerzania oszczędności-inwestycji w gospodarce.

Wydaje się zatem, że teoretycznie najbardziej prawdopodobny efekt anty-inflacyjny wyższych podatków mógłby wynikać z pierwszego czynnika, a więc kontrfaktycznej redukcji monetyzacji długu na potrzeby budżetu państwa.

Wydaje się zatem, że teoretycznie najbardziej prawdopodobny efekt anty-inflacyjny wyższych podatków mógłby wynikać z pierwszego czynnika, a więc kontrfaktycznej redukcji monetyzacji długu na potrzeby budżetu państwa. Jeśli rząd już założył wydawanie pieniędzy, to pozyskiwanie ich podatkami nie wywołuje inflacji w przeciwieństwie do ich „dodruku”. Efekt ten byłby tym mocniejszy, im większy jest bazowy dług publiczny i im bardziej bank centralny jest zależny od polityki rządowej.

Ale nawet w tym scenariuszu trzeba podkreślić, że przyczyna redukowania inflacji przez podatki nie wynika wprost z pozytywnego wpływu podatków na zmniejszenie inflacji, lecz z pozytywnego wpływu redukcji prasy drukarskiej. Zatem element podatkowego zmniejszania inflacji w tym scenariuszu jest w rzeczywistości zupełnie nie-esencjonalny i wynika po prostu z woli politycznej, gdyż takowa redukcja druku może wystąpić również przez cięcie wydatków budżetowych. Niekoniecznie przez wzrosty podatków.

Nota bene osobną kwestią jest sprawa, czy Polska w ogóle zaliczałaby się w ogóle do grupy takich krajów. Niedawna analiza z 2020 na przykładzie postkomunistycznych krajów zdaje się mocno sugerować, że nie. Chociaż w niektórych krajach ekspansywna polityka fiskalna korelowała się ze zwiększonym efektem proinflacyjnym, to Polska w tym wypadku odstawała jako wyjątek charakterystyczny dla krajów bardziej rozwiniętych. Wnioski autorów były takie, że w przypadku Polski uruchamianie polityki fiskalnej nie ma przełożenia na inflację. Co ciekawe, takie same wyniki dotyczyły wzrostu gospodarczego.

Inflację najlepiej pokonać poprzez wzrosty produktywności, pomnożenie oszczędności, akumulację i napływ kapitału oraz zaprzestanie jej powodowania.

Oczywiście neutralność zależności z tak zebranych danych nie jest wyryta na zawsze w kamieniu i może zależeć od wielu bieżących politycznych i ekonomicznych uwarunkowań (kilkanaście lat temu analiza Europejskiego Banku Centralnego również nie dała jednoznacznego osądu w tej sprawie). Nie zmienia to jednak faktu, że samo zwiększanie podatków ma generalnie efekt neutralny lub negatywny, jeśli chodzi o potrzebę redukowania bieżącej inflacji. I tak samo w zasadzie w długim okresie. Inflację najlepiej pokonać poprzez wzrosty produktywności, pomnożenie oszczędności, akumulację i napływ kapitału oraz zaprzestanie jej powodowania.

Mateusz Machaj, dr hab. nauk ekonomicznych, pracownik Uniwersytetu Wrocławskiego