Po lekturze najnowszego tekstu Brada DeLonga, ekonomisty z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, aż prosi się o to, by sparafrazować Leszka Millera, pisząc, że „prawdziwe supermocarstwo poznaje się po tym, jak kończy, a nie po tym, jak zaczyna”.
Stany Zjednoczone nadal są supermocarstwem. Politycznym, militarnym oraz ekonomicznym. Ale nie są już mocarstwem z nieograniczonym potencjałem. I, jak przekonuje DeLong, nie będą. Od czasu uporania się ze ZSRR Ameryka zmaga się od dobrej dekady (a może i dłużej) z poważnym pretendentem do przejęcia po niej schedy. Chiny to kraj ambitny, ludny, głodny bogactwa i wpływów. Podobnie jak Ameryka 200 lat temu, gdy rzuciła wyzwanie Wielkiej Brytanii.
Z kolei jeszcze 200 lat wcześniej to Wyspiarze byli na wznoszącej. A potęgą, z którą się ścierali, były dominujące w handlu morskim i obrzydliwie bogate Niderlandy. Angielsko-holenderskie spięcia o supremację trwały przez cały XVII w. W tle byli jeszcze Francuzi, podobnie jak Anglicy głodni bogactwa i potęgi. Na pewnym etapie do Holendrów dotarło, że tego starcia nie wygrają. Są zbyt mali i zbyt wiele mają do stracenia. Niderlandy postawiły na sojusz z Anglikami, w którym zgodziły się z pozycję młodszego partnera. Fundamentem tego aliansu był wolny handel, ograniczona rola monarchy, wzmocnienie arystokracji i antykatolicyzm (Francja Ludwików reprezentowała wówczas pomysł dokładnie odwrotny: protekcjonizm, absolutyzm, katolicyzm). Sojusz ten pomógł Brytyjczykom wygrać walkę o kontrolę nad światowym handlem, co uczyniło z Londynu polityczną i ekonomiczną stolicę świata w XVIII w. i XIX w. A Holendrom ułatwiło wygodne usadowieniu się w łańcuchu ekonomicznych powiązań tamtych czasów.