Polska polityka nie jest przesadnie subtelna. Zwykle sprowadza się do tego, że opozycja alarmuje o katastrofalnym stanie państwa i nadchodzącej zagładzie, a rząd chwali się niezwykłymi osiągnięciami, biciem kolejnych rekordów i wzrostem znaczenia kraju na arenie międzynarodowej. Jest parę ugrupowań, które próbują coś tam niuansować, ale nieprzypadkowo mają po kilka procent poparcia. Co jest najlepszym dowodem na to, że wyborcy nie oczekują bardziej wyszukanego przekazu. Lubią tak, jak jest. Przynajmniej ci głosujący.

„Korupcja, recesja, inflacja. Walentynki Kaczyńskiego” – napisał 14 lutego Donald Tusk na Twitterze. „Czasy są trudniejsze niż kiedykolwiek, a polityka naszych rządów zdała ten trudny test” – tak w tym tygodniu przekonywał premier Mateusz Morawiecki na konferencji ujawniającej doskonały – według rządu – stan budżetu. Można więc sobie wybrać – Polska w ruinie albo wschodzące mocarstwo. Zero nadziei albo euforia. W nadwiślańskiej wersji pluralizmu politycznego wybór jest niestety niewielki.

Not great, not terrible

Reklama

Główną przyczyną świetnego nastroju Morawieckiego były znacznie lepsze od oczekiwań wskaźniki wykonania zeszłorocznego budżetu. Deficyt budżetu państwa w 2022 r. wyniósł przeszło 12 mld zł, chociaż zakładano ponad dwa razy więcej. „Mamy bardzo stabilną sytuację finansów publicznych i to trzeba podkreślić z całą mocą” – stwierdził premier na prezentacji wyników. Nic to jednak nie mówi o stanie finansów państwa. Nawet w zeszłym roku budżet mógł wyjść na zero, a i tak nic by to nie znaczyło. Od pandemii większość długu publicznego w Polsce zaciągana jest poza budżetem – przez kontrolowane przez rząd fundusze (Polski Fundusz Rozwoju, Bank Gospodarstwa Krajowego). Rozwiązanie, które miało być opcją awaryjną na czasy COVID-19, okazało się na tyle atrakcyjne, że władza chętnie dalej z niego korzysta. Skoro się sprawdza, żal byłoby robić inaczej.

Całą opinię przeczytasz w weekendowym wydaniu "Dziennika Gazety Prawnej" i na eGDP.