Temperatura sporu politycznego w Polsce jest tak wysoka, jakby ścierały się ze sobą dwa diametralnie inne obozy ideowe, a hipotetyczna zmiana władzy mogła prowadzić do całkowitej zmiany kraju. Opozycja, a szczególnie najbardziej wojownicza Koalicja Obywatelska, głośno zapewnia, że po odzyskaniu władzy nie tylko powsadza wszystkich czołowych decydentów z lat 2015–2023 do więzień (słynna „Cela+”), lecz także usunie wszystkie zmiany ustawowe, uspokoi nastroje społeczne i ustabilizuje gospodarkę, która z powodu błędów obecnej władzy jest zupełnie rozchwiana. Zresztą PiS także przekonuje, że jeśli partia Tuska wróci do władzy, to odkręci wszystkie reformy wprowadzone za czasów rządów Szydło i Morawieckiego. Z taką różnicą, że PiS uznaje te reformy za swoje osiągnięcia, a nie błędy.

Wyborców spodziewających się rewolucyjnych zmian po ewentualnym przejęciu władzy przez opozycję czeka jednak srogi zawód lub… miła niespodzianka – zależnie od sympatii partyjnych. Nowa władza będzie się zmagać dokładnie z tymi samymi problemami, z którymi walczy dziś PiS. Warunki ekonomiczne, społeczne i strukturalne w większej mierze kształtują polityki publiczne w Polsce niż wielkie idee czy głębokie przekonania kluczowych decydentów. Dzień po utworzeniu nowego rządu świeżo upieczeni ministrowie zderzą się z barierami, które drastycznie ograniczą ich możliwości działania. I choćby bardzo chcieli, nie uda im się gruntownie przeobrazić nadwiślańskiej rzeczywistości. Zdołają co najwyżej pewne zmiany nieco przyspieszyć, lekko skorygować ich kierunek czy inaczej rozłożyć akcenty. O żadnej głębokiej rewolucji mowy więc nie będzie, z czego zresztą zdają sobie sprawę nawet najbardziej zapalczywi politycy KO, tylko że w kampanii wyborczej za nic w świecie tego publicznie nie przyznają.

Gołębie udają jastrzębie

Jednym z kluczowych obszarów polityki publicznej są kwestie monetarne. Według narracji opozycji głównym winowajcą wysokiej inflacji oraz osłabienia się złotego jest szef NBP. Donald Tusk zdążył już obiecać nie tylko odwołanie Adama Glapińskiego, lecz także błyskawiczne uporanie się z problemem rosnących cen. Zgodnie z hasłem „PiS = drożyzna” odsunięcie od władzy ugrupowania Kaczyńskiego powinno niemal automatycznie zahamować inflację.

Reklama

Nawet jeśli dzisiejszej opozycji udałoby się usunąć Glapińskiego z urzędu zgodnie z prawem – co trudno sobie wyobrazić – oraz dodatkowo zdobyć większość w Radzie Polityki Pieniężnej, to i tak nie oznaczałoby to żadnych radykalnych zmian w polityce monetarnej. Taka nowa RPP być może dokonałaby jednej czy dwóch kosmetycznych podwyżek stóp procentowych, ale raczej dla alibi.

W polskich warunkach prowadzenie jastrzębiej polityki byłoby po prostu nieodpowiedzialne. Już dotychczasowa seria podwyżek stóp spowodowała głębokie załamanie rynku kredytów hipotecznych, a co za tym idzie sprzedaży mieszkań. Rynek lokali na wynajem w Polsce wciąż jest w fazie raczkującej, a mieszkalnictwo komunalne i społeczne właściwie nie istnieje – w zeszłym roku odpowiadało ono za budowę 2,5 proc. lokali oddanych do użytku. Kredyt hipoteczny jest jedyną sensowną opcją zdobycia dachu nad głową dla większości mieszkańców Polski. Podniesienie stóp procentowych do poziomu bliskiego inflacji, czyli kilkunastu procent, jak chcieliby niektórzy ekonomiści bliscy PO (np. Bogusław Grabowski), właściwie wyzerowałoby zdolność kredytową w Polsce i uniemożliwiło młodym wyprowadzkę od rodziców.

Jastrzębia polityka monetarna nie miałaby racji bytu także z powodu specyfiki naszej gospodarki. Motorem wzrostu gospodarczego Polski jest eksport. Według OECD w 2022 r. był on odpowiedzialny za 62 proc. naszego PKB. Nawet bardzo nastawione na sprzedaż zagraniczną Niemcy wyeksportowały równowartość połowy swojego PKB. W Hiszpanii eksport stanowił 42 proc. PKB, a we Włoszech 37 proc. Bardziej proeksportowe niż Polska są jedynie państwa mające po kilka milionów mieszkańców oraz będąca rajem podatkowym Holandia. Dlatego też jest wysoce nieprawdopodobne, by polityka monetarna pod sterami obecnej opozycji zmierzała do radykalnego umocnienia złotego. W momencie pisania tekstu kurs złotego do euro wynosił 4,68, tymczasem granica opłacalności eksportu w IV kw. 2022 r. wynosiła 4,20. Poniżej tego kursu eksport zacząłby gwałtownie hamować. Można więc sobie wyobrazić, że opozycyjne NBP i RPP będą próbowały umocnić złotego o 20–30 gr, czyli do poziomu z pierwszej kadencji Glapińskiego, ale nie więcej.

W teorii opozycja mogłaby się po prostu pozbyć polityki monetarnej i doprowadzić do przyjęcia przez Polskę euro. Tyle że na taką decyzję nie przystałoby społeczeństwo. CBOS ostatni raz pytał o stosunek do przyjęcia unijnej waluty w 2017 r. Łącznie popierało je 22 proc. badanych – w tym ledwie 6 proc. zdecydowanie. Jeszcze w 2002 r. poparcie dla euro deklarowało aż 64 proc. badanych, w 2009 r. 53 proc., a w 2013 r. już tylko 29 proc. Tendencja jest więc spadkowa. Tegoroczne badanie IBRiS dla Radia Zet potwierdziło, że poparcie dla przyjęcia europejskiej waluty jest nikłe (25 proc. badanych). Przeciwne były dwie trzecie ankietowanych.