Trudno się dziwić, że Ukraińcom nie spodobało się jednostronne embargo. Nawet oddanie sprawy do Światowej Organizacji Handlu można zrozumieć; zwłaszcza że to bardziej gest polityczny niż realny. Procedury WTO najpierw przewidują 30 dni, by strony spróbowały się jednak dogadać. Fakt, że Kijów nie skorzystał od razu ze znacznie szybszych możliwości, jakie daje mu w takich sytuacjach umowa stowarzyszeniowa z Unią Europejską, wskazuje, że pozew był traktowany raczej jako dodatkowa motywacja, by znaleźć z Polakami kompromis podobny do tego, jaki zdołano osiągnąć z Rumunami i Słowakami.

W takim duchu pisze zresztą także większość ukraińskich ekspertów. Jest natomiast jeden aspekt sprawy, który nawet im nie przypadł do gustu. Chodzi mianowicie o podwyższony ton, w jaki wpadła ukraińska polityka komunikacyjna. Podniesienie sprawy przez Wołodymyra Zełenskiego na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ czy porównanie przez premiera Denysa Szmyhala embarga do rosyjskich ostrzałów czarnomorskich portów wywołało w Polsce zrozumiałe oburzenie, a wśród części ukraińskiego środowiska eksperckiego niedowierzanie: po co tak prowokacyjnymi wypowiedziami narażać na szwank zaufanie, które zostało wypracowane w relacjach z Warszawą w minionych miesiącach?

„Name and shame diplomacy”

Reklama

Tymczasem Zełenski zadziałał na automatyzmie. Patos, ostre sformułowania i arogancja to coś, co go charakteryzuje od samego początku kariery politycznej. Zełenski wygrywał wybory w 2019 r. nieskrywaną pogardą wobec tradycyjnych polityków i mediów, czego wyrazem było nie tylko buńczuczne i obraźliwe traktowanie głównego rywala, prezydenta Petra Poroszenki, ale i hasło „nic nie jestem wam winien”, rzucone po rosyjsku pod adresem dziennikarza, który śmiał zadać Zełenskiemu trudne pytanie o losy rosyjskich biznesów prowadzonych przez związane z nim spółki. Takie podejście zostało twórczo rozwinięte po rosyjskiej inwazji, a jego mistrzem był były już ambasador w Niemczech Andrij Melnyk, który wyzywał kanclerza Olafa Scholza od „obrażalskich kiełbas”, gdy Berlin ociągał się z dostawami broni.

Ukraińska ekspertka Alona Hetmanczuk nazywa taką politykę mianem „name and shame diplomacy”, jednak takie publiczne zawstydzanie w świecie zachodniej, przyzwyczajonej do owijania w bawełnę kultury politycznej budzi raczej niesmak i konsternację. I przykrywa racje, które często przecież faktycznie stoją za stanowiskiem Kijowa.

Przy okazji niedawnego szczytu NATO wytykał to ówczesny szef brytyjskiego resortu obrony Ben Wallace, a tweet Zełenskiego z drogi do Wilna, w którym prezydent zasugerował, że sojusznikom brakuje szacunku dla Kijowa, o mały włos nie zaszkodził rozmowom o dalszym wsparciu dla Ukrainy. Teraz z takim podejściem zetknęła się Polska.

Co dalej z ukraińskim zbożem?

Być może to efekt świadomości Kijowa, że Warszawa nie może mu nie pomagać, bo chodzi także o bezpieczeństwo Polski. Taktyka nieoczekiwania niczego w zamian sprawiła jednak, że kiedy Polska po raz pierwszy takie żądanie postawiła, spotkała się nad Dnieprem z niedowierzaniem i zaskoczeniem. Jeden z moich ukraińskich rozmówców twierdzi, że konflikt zbożowy sprawił, że Andrij Sybiha, wiceszef biura prezydenta, z którego zdaniem Zełenski liczy się, jeśli chodzi o relacje z nami, poczuł się w obowiązku udowodnienia, że nie jest tak propolski, jak o nim mówią. Niewykluczone, że on też zachęcał Zełenskiego do zdecydowanej retoryki.

Ostatnie dni stały pod znakiem pewnego wyciszania nastrojów. Choć prezydent Ukrainy nie spotkał się z polskimi politykami ani w Nowym Jorku, ani podczas powrotu przez Lublin do ojczyzny, wiele wskazuje na to, że rozmowy ws. kompromisu zbożowego ruszyły z miejsca. I ostatecznie przyniosą efekt, bo sprawa nie jest aż tak fundamentalna, a Ukraińcy, jak przychodzi co do czego, są skłonni do daleko idących ustępstw, co pokazała historia ich porozumienia zbożowego z Rumunią. Szkoda natomiast, że półtora roku szczególnych relacji z Polską nie powstrzymało Kijowa od próby uprawiania „name and shame diplomacy” nawet w relacji z nami. Nikomu to nie pomaga – z Ukrainą na czele.