Biały Dom, Downing Street 10, Pałac Elizejski, Kreml, Nowogrodzka – politycy PiS wymieniają te nazwy jednym tchem, jakby to było naturalne. W rzeczywistości pod czterema pierwszymi adresami mieszczą się oficjalne ośrodki władzy państwowej, a przy Nowogrodzkiej… Cóż. Centrala PiS stała się osiem lat temu nieformalną, choć faktyczną siedzibą wszech władz w Polsce. Coś takiego jest w krajach liberalnej demokracji kuriozum równie wielkim, jak wicepremier będący szefem premiera. No, ale przecież Polska miała być krajem demokracji NIEliberalnej. Czyli – w praktyce - jakim?
Czekamy na sygnał Centrali
Kiedy przez ostatnie lata obserwowałem polityków PiS, zapatrzonych w swą polityczną i kulturową wyrocznię, z tyłu głowy rozbrzmiewał mi ważny dla mego pokolenia utwór Brygady Kryzys nagrany w 1982 roku, tuż po wprowadzeniu stanu wojennego:
„Czekamy, czekamy,
Czekamy na sygnał
Z centrali
Czekamy, czekamy
Wszyscy na jednej fali
Centrala nas ocali”
„Czy to się spodoba Naczelnikowi? I czy on to zaakceptuje?” – to były absolutnie najważniejsze pytania, jakie w ostatnich ośmiu latach zadawali sobie i innym działacze PiS na wszelkich szczeblach – od ministra i prezesa spółki skarbu państwa po sołtysa i szeregowego członka rady nadzorczej gminnych wodociągów. Od trafnej odpowiedzi zależało życie ich i ich rodzin. Oraz – niestety – także nasze.
Dlaczego Jarosław Kaczyński postanowił zostać nieformalnym „Naczelnikiem Państwa” i „Zbawcą Narodu”, stawiającym się (i stawianym przez członków PiS) wyżej niż premier, prezydent, parlament, Sąd Najwyższy, Trybunał Konstytucyjny, NIK, NBP i pozostałe organy razem wzięte? Można odpowiedzieć prosto, że „ten typ tak ma”, ale przecież większość członków i zwolenników PiS uwierzyło i wciąż wierzy w mantrę prezesa, że istnienie Nowogrodzkiej jest konieczne do zbudowania prawego i sprawiedliwego państwa, dającego równe szanse i możliwości wszystkim, a nie tylko uprzywilejowanym, elitom, kastom itp. Takie państwo musi być sprawcze. Kaczyński przeciwstawił mu rozmemłany „impossybilizm” liberalnej demokracji. „Impossybilizm” stał się jednym z rzekomo magicznych słów-kluczy prezesa.
Z punktu widzenia przeciętnego wyborcy PiS, nieszczególnie wykształconego, raczej w wieku senioralnym (a przez to konserwatywnego obyczajowo), a jednocześnie oczekującego aktywnych działań państwa na wszystkich polach, szczególnie w obszarze redystrybucji szacunku (godności) oraz socjalnego bezpieczeństwa, centralizm, a nawet „miękki autoryztaryzm” - kosztem ograniczania praw innych, w tym wolności obywatelskiej, gospodarczej, twórczej, nie jest zły; wynika to z faktu, że potrzeba wolności w elektoracie, którego lwia część nigdy nie prowadziła biznesu (ale ma wyrazistą opinię o przedsiębiorcach), ani nie była w teatrze i się tam nie wybiera (ale i tak wie wszystko o zboczonej i antypolskiej twórczości lewaków), jest zasadniczo inna, niż wśród przedsiębiorczych i/lub korzystających na co dzień z kultury.
Praktyczny efekt? Oto garść typowych pytań, jakie słyszałem na okrągło przez osiem lat:
- Po co dysputować o budowie nowej elektrowni węglowej w Ostrołęce, skoro można kazać ją budować natychmiast?
- Po co konsultować z kimkolwiek przekop Mierzei Wiślanej, jeśli nasi mogą ją ot tak przekopać za miliard, a jak trzeba to i dwa miliardy?
- Po co mielibyśmy kogoś pytać o sens tworzenia narodowego koncernu wieloenergetycznego będącego w praktyce monopolistą, skoro już wszystko na ten temat wiemy?
- Po co organizować kosztowne i długotrwałe konkursy na ważne stanowiska państwowe lub w spółkach skarbu państwa, skoro mamy na podorędziu Józka, który „wszystko umi i rozumi”, więc „da radę”. Zwłaszcza, jak mu się dokładnie powie, co i jak ma robić.
„Impossybilizm” wynikający z wielomiesięcznych, a nawet wieloletnich konsultacji i debat na skomplikowane i złożone tematy, przemienił się nagle w porażającą sprawczość. Czyli w praktyce… w centralizację i chęć kontroli nad każdym aspektem rzeczywistości. Ale czy ta „sprawczość” okazała się być równoznaczna ze skutecznością? Bardzo trafnie opisał to w powyborczej analizie Bartosz Brzyski z Klubu Jagiellońskiego:
„(…) problem z zarządzaniem państwem przez Zjednoczoną Prawicę jest taki, że poszukując politycznej sprawczości, dąży do centralizacji, zamyka jednocześnie oczy na coraz większe splątanie problemów, które próbuje rozwiązać. Kompleksowe reformy, jak chociażby ta dotycząca sądów rozbiła się o konflikt wewnątrz partii i Unię Europejską, reforma szkolnictwa zakończyła się głównie na zwiększeniu uprawnień kuratorów, którzy mieli ratować dzieci przed „lewackimi” edukatorami, a inwestycje takie jak CPK czy atom i tak pozostaną na łasce i niełasce dotychczasowej opozycji, bo są procesami tak długotrwałymi, że niemożliwymi do realizacji przez jeden rząd. (…) To co się prawicy realnie udawało, to głównie blokada wpływów liberalno-lewicowych. Jeśli nie mamy prawicowych reżyserów, to przynajmniej ci lewicowi nie mogą kręcić filmów i wystawiać przedstawień z pieniędzy podatników – tak można streścić logikę obozu PiS. Porzućmy nadzieję szerokiego otwarcia, skupmy się na wiernych zagonach”.
I dalej: „Niestety znów – jak często u Jarosława Kaczyńskiego – zamiast dokonać korekt, wprowadzić i osadzić prawicę w dyskursie, sklientelizował ją względem partii oraz zwulgaryzował. Koronnym przykładem stały się media publiczne – główny organ propagandowy rządu. Nawet jeśli potraktować ten zabieg jako celowo służebny wobec interesów partii, to również i tutaj okazał się nieskuteczny: Kaczyński w ten sposób skutecznie wyjałowił intelektualnie własną partię, czyniąc ją niezdolną do jakiejkolwiek refleksji i zmiany kursu”.
Tusk nie stworzy Centrali
Wszystko wskazuje na to, że na dniach Nowogrodzka straci część (bo przecież nie całość) swej wszechwładzy, a Polska, w większości z ulgą, pożegna się z Centralą. Nowogrodzkiej nie zastąpi bowiem nic podobnego. Premierem będzie lider największej partii nowej koalicji. Donald Tusk cieszy się wśród sporej części wyborców charyzmą „męża stanu” i „głównego architekta zwycięstwa”, zarazem potężny odsetek elektoratu go nienawidzi. Mamy tu więc pozycję zbliżoną do Jarosława Kaczyńskiego w 2015 r. Na tym jednak analogie się kończą. Tusk nie stworzy nowej centrali wszechwładzy, bo – po pierwsze – nie ma ku temu społecznego mandatu i wystarczającej liczby szabel, a po drugie – jego z gruntu liberalne środowisko tego nie chce. Centrala będzie tam, gdzie we wszystkich liberalnych demokracjach: w siedzibie rządu. I będzie tyglem poglądów, opinii, interesów.
Dominujący w Tercecie Demokratycznym politycy są zwolennikami całkowicie odmiennego modelu państwa niż PiS-owcy. Większość z nich, jak wynika z jasnych deklaracji, wierzy w to, że co najmniej od 1997 roku we wszystkich swych działaniach państwo polskie powinno się opierać na wyrażonej w preambule Konstytucji zasadzie pomocniczości (subsydiarności). Zgodnie z nią (jak orzekł w sprawie K 54/05 Trybunał Konstytucyjny) „państwo nie powinno wykonywać zadań, które mogą być wykonywane w sposób bardziej efektywny przez mniejsze wspólnoty obywateli”. Zasada ta jest jednym z fundamentów demokratycznego państwa prawa i zakłada:
•tyle wolności, ile można, tyle uspołecznienia, ile jest potrzebne,
•tyle społeczeństwa, ile można, tyle państwa ile jest konieczne.
W wymiarze praktycznym - państwo nie powinno więc bez wyraźnej konieczności zastępować lokalnych i regionalnych wspólnot zorganizowanych w samorząd terytorialny, przedsiębiorców oraz ich samorządów i zrzeszeń, organizacji pozarządowych i charytatywnych, zrzeszeń i samorządów przedstawicieli zawodów zaufania publicznego. Ma te wszystkie wspólnoty obywateli wspierać, a nie - wyręczać. Istotą pomocy jest NIE INGEROWANIE w sprawy, z którymi one są w stanie poradzić sobie same.
Na naszym wiosennym INFORum Gospodarczym prof. Jerzy Hausner podkreślił, że właśnie dzięki generalnemu trzymaniu się tej zasady Polska odniosła po upadku komunizmu tak spektakularny gospodarczy i cywilizacyjny sukces – zwiększając PKB w ciągu ćwierćwiecza o 1000 procent. Przełożyło się to na radykalnie wyższy poziom życia. Czy wszystkich? Niekoniecznie. Redystrybucyjne projekty PiS, na czele z 500 plus, pomogły, przynajmniej na początku, poprawić sytuację części grup wykluczonych z procesu bogacenia się, odegrały zarazem ważną rolę w przywracaniu tym grupom poczucia godności. Równocześnie jednak centralistyczne działania PiS na wszelkich innych polach doprowadziły do erozji fundamentów, którym zawdzięczamy cały skok cywilizacyjny Polski po upadku komunizmu.
Sprzeciwowi dużej części Polek i Polaków wobec polityki PiS towarzyszyła taka właśnie szersza historiozoficzna i ekonomiczna refleksja. Większość wyborców opozycji doskonale wie, że rzekoma „sprawczość” sprowadzająca się do centralizacji decyzji nie ma nic wspólnego ze skutecznym rozwiązywaniem realnych problemów społecznych, gospodarczych, cywilizacyjnych. I wcale nie musimy się zbytnio rozglądać po świecie, by to udowodnić.
Gdyby centralizacja i podporządkowanie wszystkich dziedzin jednemu ośrodkowi władzy, kultury i idei miały sens, to ZSRR wygrałby w XX wieku konkurencję z USA, a PRL i NRD zostawiłyby w tyle zachodnie Niemcy. Tymczasem, kiedy Ronald Reagan - w odpowiedzi na instalację sowieckich rakiet SS-20 wymierzonych w Europę Zachodnią - ogłaszał w latach 80. program zbrojeń strategicznych, napędzanych przez nowe technologie informatyczne, kiedy George Lucas kręcił „Gwiezdne wojny” (których tytuł stał się z miejsca przydomkiem militarnego planu Reagana), kiedy Niemcy zachodni tworzyli mercedesy, bmw i hitowe golfy, a Japończycy toyoty i TV Sony z monitorem trynitron, Rosjanie próbowali sklecić moskwicza, który by się nie rozpadał i telewizor Rubin, który by nie wybuchał, podpalając siermiężne mieszkania z wielkiej płyty.
W Polsce mieliśmy od 1976 roku kartki na cukier, a od 1981 r. na mięso, masło, mąkę, ryż, kaszę, mydło, proszki do prania. Po wprowadzeniu stanu wojennego tylko na kartki (lub w podziemiu) można było nabyć czekoladę, alkohol, benzynę itd. Apteki i sklepy wbijały w książeczki zdrowia dziecka stemple potwierdzające zakup waty, pieluch, mleka w proszku, a punkty skupy makulatury wydawały talony uprawniające do zakupu papieru toaletowego (rolka za kilo). Braki w sklepach były dotkliwsze niż za okupacji. Trzeba było odstać swoje w wielogodzinnych kolejkach.
Popularny dowcip (?) głosił, że gdyby komuniści dostali Saharę, to tydzień po ustanowieniu tam gospodarki centralnie sterowanej - zabrakłoby piasku. Jarosław Kaczyński doskonale pamięta te czasy. Podobnie Ryszard Terlecki i wielu, wielu innych polityków PiS. Dlaczego zatem w praktyce postanowili nam ufundować Polskę żywcem wyjętą z epoki Władysława Gomułki (bo nawet nie Gierka)? Czyżby nie byli wystarczająco przekonani do szkodliwości centralizacji?
Z drugiej strony, dzięki ich – godnemu lepszej sprawy - samozaparciu zyskaliśmy nowe doświadczenie. Może oto odpowiedzieć na pytanie, czy sterowanie wszystkim z centrali bez konsultacji z nikim, celowe ignorowanie opinii ekspertów jest efektywne i dobre dla Polski. Gdyby tak w istocie było, to każda ze sfer „odbitych” w ostatnich latach przez PiS z rąk „komunistów i złodziei” oraz „zdrajców i lewaków” miałaby się zasadniczo lepiej niż w okresie „sprzed Nowogrodzkiej”. No, to spójrzmy, co realnie przyniosła „dobra zmiana” w takich obszarach, jak:
- stadnina w Janowie
- telewizyjne Wiadomości i TVP Info
- radiowa Trójka
- wolność mediów regionalnych i lokalnych
- konferencje prasowe władzy (zamknięte)
- dostęp do informacji publicznej (tylko dla wybranych)
- warunki działania organizacji pozarządowych
- Trybunał Konstytucyjny
- sądy i prokuratura
- praca legislacyjna Sejmu (jakość ustaw, stabilność i przewidywalność prawa)
- swoboda twórcza (wolność artystyczna)
- opieka zdrowotna (dostęp do lekarzy, zabiegów, rehabilitacji)
- opieka społeczna
- dialog społeczny
- realna siła nabywcza emerytur, zwłaszcza kobiet po przywróceniu dawnego wieku emerytalnego
- zarzadzanie spółkami skarbu państwa i ich realna wartość po fuzjach
- gospodarowanie publicznymi pieniędzmi, w tym długiem zaciąganym w imieniu obecnych i przyszłych pokoleń
- polityka pieniężna
- relacje z sąsiadami i partnerami z Unii
- ekonomiczne i społeczne warunki do rodzenia i posiadania dzieci
- edukacja szkolna i akademicka oraz pozycja zawodowa nauczycieli
- warunki rozwoju pracowników nauki
- elektrownia węglowa w Ostrołęce
- system podatkowy i składki zdrowotnej (Polski Ład)
- handel (zakaz miał pomóc małym sklepom)
- mieszkalnictwo (ceny, dostępność)
- finanse własne samorządów, pozwalające realizować inwestycje wskazywane przez mieszkańców
Każdy może dopisać własne punkty i spróbować je uczciwie ocenić w oparciu o dane i fakty.
Czeki i tablice, czyli zabójczy klientyzm
Politycy PiS skupili się w ostatnich latach na masowym wręczaniu czeków (często wielokrotnie na to samo – wszakże w świetle reflektorów musieli się ogrzać wszyscy: posłowie, ministrowie, marszałkowie, ludzie wojewody, radni…). W całej Polsce wyrósł też istny las tablic informujących o wsparciu rządu – milionach, a czasem tylko tysiącach złotych na drogę, szkołę, pływalnię, klub osiedlowy… A wszystko po to, by pokazać suwerenowi, że „dobra zmiana daje”. Co więcej - wielu działaczy prawicy robiło to w wyraźnej kontrze do „Unii, która daje tylko jakieś grosze na chodniki”. Jakby zapomnieli, że środki unijne dla Polski to w ogromnej mierze efekt zrzutki bogatszych krajów na rozwój i wyrównywanie szans w tych biedniejszych, jak (wciąż) my. Zaś „rządowe dotacje” to pieniądze zabrane samorządom za sprawą zmian w podatkach i innych działań centralnej władzy. Czyli - wyrokiem Nowogrodzkiej.
„Samorząd został zbudowany na całkowitym zaprzeczeniu centralistycznej mentalności, że ci w terenie sobie nie poradzą” – przypomniał prof. Rafał Matyja z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie podczas niedawnego spotkania w Dobrej zorganizowanego przez fundację Open Eyes Economy Summit (OEES).
Prof. Jerzy Hausner, inicjator i przewodniczący Rady Programowej OEES, dodał: „Klientelizm polityczny jest narzucany jako reguła postępowania: jeśli jesteś blisko władzy, to możesz otrzymać więcej i wolno ci więcej. Głównym czynnikiem popychającym samorządy w tym kierunku jest uzależnianie finansowe samorządów od środków niewłasnych – grantów, dotacji, subwencji. Im bardziej jesteśmy uzależnieni, im trudniejszą mamy bieżącą sytuację, tym ten klientelizm wzrasta. Polski Ład, inflacja, a z drugiej 14 miliardów zł „rekompensaty” rozprowadzanych według nie do końca jasnych reguł, trochę na zasadzie „możemy wam dać, możemy wam nie dać”, czy te przywożone czeki. To wszystko uzależnia i psuje sytuację gminy zaradnej, aktywnej i skazuje ją na niesamodzielność – ostrzegał profesor.
Co ciekawe, dokładnie to samo pisał ponad 60 lat temu prof. Stanisław Ehrlich, najważniejszy obok Piłsudskiego mistrz Jarosława Kaczyńskiego, promotor pracy magisterskiej i doktorskiej przyszłego prezesa PiS. „Na pewno dostrzegam bardzo wyraźny związek między tym, co pisał Ehrlich w swojej książce „Grupy nacisku" z 1962 r., a społeczną i polityczną diagnozą Kaczyńskiego na temat Polski po 1989 r. Ten słynny „układ", który tak często przywołuje w swoich wypowiedziach, to nic innego jak dostrzeżenie, że w III RP są nieformalne grupy nacisku mające szczególnie silny wpływ na kształt prawa, a zarazem na tyle silne, by narzucać swoją wolę innym. Na drugim biegunie są ci wykluczeni ze względu na swoją pozycję ekonomiczną, uwarunkowania geograficzne czy brak dostępu do mediów” – mówił sześć lat temu w wywiadzie dla DGP dr Krzysztof Mazur z UJ, autor przenikliwej analizy koncepcji państwa mających motywować działania prezesa PiS i (dosłownie) podległej mu formacji („Ostatni rewolucjonista III RP”).
Ehrlich wskazywał, że w dojrzałych demokracjach jest wiele grup nacisku – od związków zawodowych, lobbystów, przez organizacje społeczne, po ugrupowania polityczne. Są one naturalnym elementem życia społecznego i nie ma w tym nic złego, pod warunkiem, że żadna z nich nie dominuje względem pozostałych. Chodzi więc o realny pluralizm i równowagę. Dr Mazur wyjaśnił w tamtym wywiadzie, że jego pokolenie nie marzy już – jak rodzice – o pracy w niemieckiej fabryce, tylko chce zakładać własne firmy. Emilia Świętochowska z DGP spytała go, czy Kaczyński w tym pomoże.
„Nie wiem, czy tak się stanie. Na pewno jego diagnozy trafiają do wielu. W tym też jednak tkwi problem i z nim, i z Ehrlichem, że obaj są świetni w diagnozowaniu problemów społecznych, ale gorzej radzą sobie ze znajdowaniem rozwiązań. Co więcej, Kaczyński nie ma zwyczaju szerokiego konsultowania swoich decyzji. Raczej stawia opinię publiczną przed faktem dokonanym” - odparł.
Zabawne i zarazem straszne może się wydawać to, że już w 1985 r., w książce „Oblicza pluralizmów”, Stanisław Ehrlich opisał skutki polityki przypominającej do złudzenia tę, jaką w ostatnich latach prowadził PiS: „Konserwatyzm wbudowany w system biurokratycznego centralizmu paraliżuje aktywność jednostek i grup. Z tym zderzają się przede wszystkim ludzie twórczy. Aktywność tylko z góry kierowana krępuje twórcze możliwości człowieka, rodzi napięcia, nierzadko alienację, najpierw polityczną, wreszcie społeczną”.
I dalej: „Za podstawowy postulat należy uważać uruchomienie mechanizmów, które w zrutynizowany sposób gwarantowałyby realne zmiany personalne w centralnym ośrodku decyzji politycznej lub dokonanie zmiany całego składu tego ośrodka. Jest oczywiste, że takie zmiany są nie do przeprowadzenia bez autentycznej (wolnej od nacisków, propagandy i klientyzmu) opinii publicznej; ważnym jej składnikiem w rozwiniętych społeczeństwach są niezależni eksperci, a także eksperci-rzecznicy interesów grupowych. Nie mogą ich zastąpić eksperci oficjalni czy mianowani, bo są oni zawsze zależni od aparatu biurokratycznego”.
Mistrz Kaczyńskiego zakończył jedną ze swych ikonicznych prac konkluzją, że idealny dlań system pluralistyczny to „także sposób myślenia czerpiący inspirację z tolerancji, bez której nie ma ani postępu społecznego, ani opinii publicznej, ani humanizmu, ani intelektualnej twórczości”.
„Wielki uczeń” najwyraźniej tego nie doczytał, albo z jakichś powodów – celowo przeoczył.