W listopadzie Główny Urząd Statystyczny opublikował „eksperymentalną” symulację liczby ludności do 2060 roku. Zasadniczo różni się ona od prognozy oficjalnej sprzed zaledwie dwóch lat. Jak nam tłumaczy Dominika Rogalińska, wiceprezes GUS, demografowie zostali zmuszeni do tego kroku, ponieważ w ostatnich latach dzietność w Polsce okazała się być wyraźnie niższa niż zakładana w obowiązującej oficjalnej prognozie ludności. Zarazem trwanie życia przewyższyło wskaźniki założone w głównym scenariuszu prognozy. Trzeba więc było zaktualizować przesłanki, na jakich oparte są prognozy – i same prognozy.
Demografia. Wedle nowego scenariusza GUS populacja Polski skurczy się szybciej
Do oficjalnego scenariusza z „Prognozy ludności na lata 2023-2060” GUS dodał trzy eksperymentalne. Pierwszy oparty jest na założeniu, że utrzyma się obserwowana w ostatnich dwóch latach niska dzietność na poziomie 1,1, drugi – że ta dzietność, zgodnie z wcześniejszą (oficjalną) prognozą wzrośnie, a zarazem utrzyma się trend związany z coraz dłuższym trwaniem życia Polek i Polaków, a trzeci – że będziemy mieli niską dzietność na obecnym poziomie i jednocześnie przeciętna długość życia będzie rosła.
Szczerze? Gdybym miał dzisiaj obstawiać któryś z tych wariantów, to pewnie wskazałbym pierwszy z eksperymentalnych, czyli najbardziej pesymistyczny, głównie dlatego, że w roku 2025 ustanowimy z pewnością kolejny „rekord” najniższej liczby urodzeń od czasów odzyskania niepodległości. Zjazd jest wyraźny: w 2017 r. mieliśmy 402 tys. urodzeń, w 2020 – 355 tys., a w 2022 już tylko 305 tys. W 2023 r. ta liczba spadła do 272 tys., a w 2024 do 252 tys. W roku 2025 będzie dobrze, jeśli urodzi się około 230 tys. dzieci. To o ponad jedną trzecią mniej niż na początku dekady i ponad trzy razy mniej niż w stanie wojennym (1983).
Czy kolejne lata zwiastują wzrost liczby urodzeń? Nie bardzo, ponieważ odnotowujemy ustawiczny spadek dzietności kobiet. Nawet jeśli – jak twierdzi wielu ekspertów – obecny wskaźnik (w okolicach 1) może być mocno zaniżony z uwagi na uwzględnianie w statystykach młodych Polek, których zapewne w kraju nie ma (przede wszystkim emigrantek przebywających w Wielkiej Brytanii, Irlandii, Niemczech), to trend jest jednoznaczny, a przykłady Korei Południowej, Malty czy (do niedawna ultrakatolickiej, jak Polska) Hiszpanii wskazują, że próżno tu zakładać rychłe jego odwrócenie.
Efekt? Wiele wskazuje na to, że populacja Polski będzie topnieć jeszcze szybciej niż w najbardziej pesymistycznym dziś eksperymentalnym wariancie GUS: już przed 2035 r. będzie nas mniej niż 35 mln, a w okolicach 2050 r. znajdziemy się na krawędzi 30 mln, by w 2060 r. spaść poniżej 28 mln. Zauważmy, że niski scenariusz eksperymentalny mówi o 28,4 mln wobec 30,9 mln w scenariuszu oficjalnym sprzed zaledwie dwóch lat! To aż 2,5 mln różnicy!
Co jeszcze istotniejsze, w tym nowym niskim scenariuszu polskie społeczeństwo będzie się dużo szybciej starzeć. Pisałem niedawno, że 2025 jest pierwszym rokiem w historii, w którym liczba osób w wieku 90+ zdecydowanie przewyższyła liczbę dzieci do 1 roku życia (300 tys. wobec ok. 230 tys.). Równocześnie co roku znika nam ok. 200 tys. ludzi w wieku produkcyjnym. Scenariusz oficjalny GUS zakładał, że w 2030 będzie ich 21,5 mln, w połowie wieku – 16,9 mln, a w 2060 – 15,1 mln. W scenariuszu z dzietnością na obecnym poziomie te liczby są jeszcze niższe: 16,4 mln w 2050 r. i 14 mln w 2060 r. Warto zauważyć, że w tymże 2060 r. ludzie w wieku produkcyjnym stanowić mają mniej niż połowę ludności. Dziś jest to blisko 60 proc. Równocześnie diametralnie zmieni się proporcja między dziećmi i młodzieżą a seniorami (60/65+): młodych w wieku przedprodukcyjnym ma być grubo ponad trzy razy mniej niż tych w poprodukcyjnym.
Bardzo ciekawe jest to, że w scenariuszu z dzietnością na obecnym poziomie i rosnącą długością życia w 2060 r. dzieci w wieku od 0 do 9 lat mają stanowić zaledwie 1,7 proc. populacji Polski, a seniorzy 90+ 1,1 proc. Na przestrzeni dziejów relacja pierwszych do drugich nigdy nie spadała poniżej 100 do 1. A tu ma być niecałe 1,5 do 1. Udział osób 80+ ma wynieść w 2060 r. 4,2 proc., a młodych od 0 do 19 lat – 3,9 proc. Czyli ludzi po osiemdziesiątce będzie więcej niż wszystkich dzieci i młodzieży razem wziętych.
Oczywiście, przewidywanie dziś, co będzie za 25 czy 35 lat wydaje się szaleństwem. 20 lat temu płaca minimalna w Polsce wynosiła poniżej 200 dolarów, czyli sześć razy mniej niż dziś. Wtedy miliony ludzi wyjeżdżało z Polski na Wyspy, dziś wracają, a w Londynie mówi się z podziwem o polskim cudzie gospodarczym. Dodam, że 20 lat temu NIE BYŁO SMARTFONÓW, a social media dopiero raczkowały. Można sobie wyobrazić, że przez kolejną dekadę gospodarka tak nam się ucyfrowi, zautomatyzuje i zrobotyzuje, że zmiana demograficzna polegająca na topnieniu populacji i jej starzeniu się nie będzie tak wielkim wyzwaniem dla biznesów oraz państw i ich instytucji, jakim wydaje się dziś.
Z drugiej strony można przewidywać, że skoro w 2025 r. urodzi się w Polsce jakieś 113 tys. dziewczynek, to przy zachowaniu wskaźnika dzietności w okolicach 1 urodzą one za 25-30 lat nie więcej niż 113 tys. dzieci. Albo i mniej. Obecny trend sugeruje raczej poniżej 100 tys. urodzeń rocznie. Ludzie rozpisujący się o demograficznej katastrofie (przeważnie mało znający się na demografii) grzmią, że dokładnie 100 lat temu w Polsce żyło nieco ponad 29 mln ludzi i ci ludzie potrafili spłodzić w rok PONAD MILION DZIECI. Grubo ponad cztery razy więcej niż dziś i 10 razy więcej niż ma być za ćwierć wieku.
Inni stawiają tu – jak się wydaje - istotne pytanie: ile z tych dzieci było naprawdę chcianych, ile przeżywało pierwszy rok i pięć lat, jaką przyszłość miało przed sobą takie statystyczne dziecko i jak to się ma do obecnych perspektyw małego Polaka i małej Polki.
Demografia w Polsce. „Projekt dziecko”
W moderowanej przeze mnie niedawno debacie „Warszawa w obliczu zmiany demograficznej” prof. Konrad Piotrowski, prowadzący badania nad przyczynami malejącej dzietności, tłumaczył obrazowo, że dziecko stało się dziś dla Polek i Polaków indywidualnym projektem – konkurującym z innymi życiowymi projektami. Powszechnie występuje projekt pt. „Spełnienie w fajnej pracy”, równolegle mamy projekt „Poznawania świata i podróżowania”, jest projekt „Hobby i pasja (w tym sport)”. Jest projekt „Fajne życie w związku”. I gdzieś między tymi wszystkimi i innymi projektami przepycha się „Projekt dziecko”.
Profesor zwrócił uwagę, że – wedle deklaracji – przytłaczająca większość ludzi w Polsce chce mieć dzieci. I finalnie blisko 80 proc. je ma. Ale – znowu przytłaczająca większość – decyduje się tylko na jedno. To ogromna zmiana, bo w przeszłości normą była dwójka – trójka, a jeszcze drzewiej – piątka i więcej. Zmianą jest też owo „decyduje się”. Bo historycznie rzecz ujmując poczęcie i urodzenie dziecka nie było niemal nigdy wynikiem świadomej decyzji, tylko po prostu… wydarzało się w określonych realiach i strukturach społeczno-ekonomicznych.
Dziś mamy nad tym procesem niemal pełną kontrolę – i korzystamy z niej właśnie po to, by zrządzać naszymi projektami. Przy czym „Projekt dziecko” jawi się wielu mocno nieatrakcyjny na tle innych, bo wymagający wyrzeczeń, wysiłków, poświęceń. Projekt ten wchodzi w silny konflikt z innymi projektami, które trzeba po prostu ograniczyć lub całkiem porzucić. Tak patrzy nań także wielu tych, którzy już mają dziecko – i dlatego nie decydują się na drugie.
Prawicowi moralizatorzy komentują to w ten sposób, że dawniej ludzie żyli dla rodziny, społeczeństwa, narodu, państwa, a współcześni są skrajnymi egoistami żyjącymi – samobójczo - wyłącznie dla siebie. Profesor Piotrowski odpowiada, że to całkiem nie tak i że na chybionych pseudodiagnozach nie da się zbudować skutecznego remedium na spadek urodzeń.
Po pierwsze: głównym czynnikiem przy podejmowaniu decyzji o posiadaniu dziecka jest poziom wymagań i oczekiwań, jakie potencjalni rodzice mają wobec siebie oraz tych, które stawia im państwo, społeczeństwo, bliskie i dalsze otoczenie. Jako kilkulatek pasłem z moją niewiele starszą kuzynką gęsi nad rzeką, a praca malców w gospodarstwie była czymś oczywistym, a nawet niezbędnym do przeżycia rodziny i społeczności. Pierwszoklasista z kluczem na szyi był na osiedlu normą. Na plac zabaw biegaliśmy sami, bez asysty mamy, taty, dziadków i watah ciotek. Podobnie na górkę – na narty i sanki – zimą. Ze znajomymi socjologami w moim wieku śmiejemy się czasem, że gdyby zastosować obecne standardy i wymogi rodzicielstwa, to nasi rodzice byliby masowo pozbawiani praw rodzicielskich. A potem przestajemy się śmiać, bo wiemy, że jest w tym wiele prawdy.
Dziś potencjalni rodzice są pod niebywała presją wymogów – własnych i z zewnątrz. Rzadko przy tym słyszą atrakcyjne opowieści o rodzicielstwie. Ikoną macierzyństwa w przestrzeni publicznej pozostaje „Matka Polka” (nota bene – nieprzypadkowo jej imieniem nazwano największy specjalistyczny szpital w kraju) – w domyśle: kobieta poświęcająca WSZYSTKO dla męża, dzieci, rodziny, społeczeństwa, narodu, kraju, ludzkości i Boga (kolejność zależna od poglądów).
Demografia w Polsce. Co potrzeba, byśmy mieli dzieci
„Projekt dziecko” w pakiecie z „Matką Polką” i stereotypowo nieobecnym ojcem jest skrajnie nieatrakcyjny dla wielu (większości?) Polek. A do podjęcia decyzji o posiadaniu dziecka potrzebują one nie tylko atrakcyjnej opowieści o macierzyństwie (w mediach i przestrzeni publicznej oraz swym bliskim otoczeniu częściej usłyszą o innych atrakcyjnych celach życiowych), ale – przede wszystkim – odpowiedniego partnera, na którym można polegać jak na Zawiszy oraz bezpieczeństwa ekonomicznego, czyli w miarę pewnej, dobrze płatnej pracy i niezależności, jaką zapewnia własny dach nad głową.
To absolutnie podstawowe warunki do podjęcia świadomej decyzji o macierzyństwie. Mężczyźni mają te warunki nieco inne, ale tak naprawdę to głównie kobiety decydują – bo bodaj pierwszy raz w dziejach mogą. Warto zauważyć, że jest to zjawisko globalne, obserwowane już nie tylko w krajach najbogatszych i najbardziej rozwiniętych, ale też w tych aspirujących (kiedyś nazywanych eufemistycznie „rozwijającymi się”) oraz w coraz liczniejszych państwach dawnego „Trzeciego Świata”. Tak naprawdę wysoka dzietność jest w dzisiejszych realiach cywilizacyjnych raczej wyjątkiem niż regułą. Ostre hamowanie widać tutaj i w Azji, i w Afryce – choć nie widać go na razie we wszystkich krajach, to trend jest jednoznaczny. Po prostu Europa (wraz Japonią, Koreą i innymi państwami rozwiniętymi) weszła w ten etap szybciej. Ale z pewnością nie jest jedyna.
Wyciąganie z tego wniosku, ze w takim razie należy pozbawić kobiety, i w ogóle ludzi, możliwości decydowania o rodzicielstwie, zawracając kijem Wisłę, Nil, Potomac, Jangcy i Orinoko. jest największym szaleństwem, jakie można sobie wyobrazić. Profesor Piotrowski podkreśla, że jedyne, co nam pozostaje, to przystosować się do życia w tych nowych realiach. Tak samo jak próbujemy się adaptować do zmian klimatu.
Nie oznacza to, że nie możemy nic zrobić. Wręcz przeciwnie – warto czynić wszystko, by rodzicielstwo stało się możliwie pozytywnym doświadczeniem, a przez to bardziej konkurencyjnym „projektem”. Potrzebne jest do tego nie tylko snucie pozytywnych opowieści o rodzicielstwie (których każdy z nas zna pewnie wiele), ale przede wszystkim REALNE – systemowe i społeczne, a nie prymitywnie gotówkowe - wsparcie dla rodziców. Tylko tyle i aż tyle.