z prof. Dariuszem Galasińskim, psychologiem i językoznawcą, rozmawia Emilia Świętochowska
Media w Ameryce rozpisują się o „kryzysie męskości”. Szerokim echem odbiła się tam książka Richarda Reevesa „Of Boys and Men: Why the Modern Male Is Struggling, Why It Matters, and What to Do about It”, który próbuje wyjaśnić, dlaczego tak wielu chłopców i mężczyzn nie radzi sobie w życiu. Również w Polsce coraz głośniej słychać, że dzieje się z nimi coś niedobrego. Pan też tak to widzi?

Nie wiem, czy mówienie o kryzysie mężczyzn ma sens. Dużo lepiej po prostu uznać, że ich rola i pozycja społeczna się zmieniają. W 1999 r. amerykańska dziennikarka Susan Faludi wydała książkę zatytułowaną „Stiffed”, czyli wyrolowani albo zrobieni w konia. Pisała w niej m.in. o skutkach masowego bezrobocia w USA, które nadeszło w latach 70. Męskość została zbudowana na pracy. Mężczyzna tradycyjnie był tym, który przynosi do domu pieniądze – żywicielem rodziny (ang. breadwinner). A tu nagle traci pracę i musi siedzieć w domu...

I co się dzieje?
Reklama

Okazuje się, że mężczyźni nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Zresztą społeczeństwo też nie wie. Kobiety, szczególnie z klasy średniej, ale i robotniczej, zawsze znajdowały sobie zajęcia. Mąż szedł do pracy, dzieci do szkoły, a one gotowały, prały, sprzątały, robiły zakupy… Jak miały czas wolny, to się spotykały i rozmawiały. Popularna brytyjska instytucja klubu czytelników (book club) została wymyślona właśnie przez kobiety. Mężczyźni nigdy nie musieli organizować sobie czasu. Dlatego na bezrobociu byli zagubieni, czuli się nieudacznikami. Zrobiliśmy kiedyś badania wśród mężczyzn, którzy zarabiali mniej niż ich żony albo w ogóle nie pracowali. Pytaliśmy ich, co robią w ciągu dnia. Jeden z nich opowiadał o sobie jak o zwierzęciu w klatce. Opowiadał, że żłopie kawę za kawą, chodzi po domu, ciągle się miota. Nie ma przecież klubów dla mężczyzn. Na dodatek, jak nie ma pieniędzy, to nie można pójść z kolegami na wódkę…

Nad kryzysem męskości ubolewano w USA już po II wojnie światowej, gdy milion żołnierzy wrócił do kraju z zaburzeniami emocjonalnymi. Prawie 2 mln Amerykanów w ogóle nie przeszło kwalifikacji wojskowej, bo stwierdzono u nich „neurotyczność”. Psychiatrzy i dziennikarze zastanawiali się, jak to się stało, że mężczyźni stali się tacy „słabi i niestabilni”. I szybko znaleziono wyjaśnienie: wszystkiemu są winne matki.

Jak trzeba, to one zawsze są winne. Po wojnie był nawet cały dyskurs o „matkach lodówkach”, które rzekomo były przyczyną autyzmu u swoich dzieci: oziębłe, zdystansowane, obojętne. Ale cofnijmy się jeszcze bardziej, do wielkiego kryzysu lat 30., gdy mnóstwo mężczyzn popełniło samobójstwo. To właśnie wtedy po raz pierwszy społeczeństwo zobaczyło, że oni także mają życie emocjonalne. Kiedy kilkanaście lat temu mówiłem komuś, że piszę książkę o emocjach mężczyzn, to słyszałem, że będzie to bardzo krótka książka…

Bo mężczyźni odczuwają tylko radość i złość?

Tak. To głupie. Ale faktem jest, że jako społeczeństwo wychowujemy chłopców inaczej niż dziewczynki. Świadomość, że mężczyzna ma być twardy, zaczyna być kształtowana już w dzieciństwie. „Nie płacz, nie bądź baba” – który chłopiec tego nie słyszał? Często pytam studentów, czy widzieli kiedyś swojego ojca płaczącego. Ja swojego nie widziałem. Moje dzieci już tak.

To nie jest tak, że my nie mamy możliwości wyrażania czy odczuwania emocji. Oczywiście, że mamy. Problem w tym, że w odniesieniu do mężczyzn społeczeństwo reguluje to bardziej niż w przypadku kobiet. Płacząca kobieta jest dla nas łatwiejsza do zaakceptowania.