Tak zwane elity – środowiska kultury, nauki i aktywizmu społecznego – nie mają w Polsce dobrej sławy. Nie tylko z zawiści i niezrozumienia. Z punktu widzenia socjolożki zarządzania dostrzegam też bardzo realne przyczyny niechęci – głównie coś, co można by nazwać ich społeczną antypatią. Choć ich zasoby materialne czy nawet władza mogą być ograniczone w porównaniu z innymi grupami społecznymi, mają do dyspozycji szczególnie silne i niszczycielskie narzędzie kontroli, jakim jest ostracyzm.

To spadek po czymś, czym te grupy kiedyś były. W Polsce i w innych krajach Europy Wschodniej istniała szczególna warstwa społeczna zwana inteligencją, nieco podobna do nadal istniejącej w krajach sfery frankofońskich les intellectuels. Charakteryzowała ją specyficzna rola społeczna – kolektywnego sumienia, niosących ducha oświecenia, głosicieli nonkonformizmu i wszelkich oryginalnych idei. W naszym kraju warstwa ta była twórcza i szanowana w całym wykształconym świecie. Do tej pory spotykam się z jej powidokami w różnych miejscach, co przypomina mi dawne, niekończące się rozmowy z polskimi kolegami. A to starszy szwedzki uczony, a to całkiem młoda koleżanka z Francji zachwycają się konwersacjami o nauce, przywołując tamte znane im głównie z literatury duchy. Ja miałam możliwość doświadczenia kultury polskiej inteligencji w jej fazie schyłkowej i wiem, jak bardzo była inspirująca, żywa, niepokorna, niebanalna, pełna blasku, który wydawał się nieśmiertelny. Wiem też, jak brutalnie broniła wstępu do swojego kręgu i jak pilnie strzegła swojej tożsamości.

Cały artykuł przeczytasz w świątecznym wydaniu "Dziennika Gazety Prawnej" i na eGDP.

Autorka jest profesorem socjologii na Uniwersytecie Warszawskim, profesorem zarządzania na Uniwersytecie Södertörn (Szwecja) i w LITEM, l'Université Évry Val-d'Essonne (Francja)
Reklama