Z Kentem Washingtonem rozmawia Magdalena Miecznicka
Kiedy był pan ostatnio w Polsce?
Kiedy wyjechałem na dobre, w 1983 r. Ale niedługo wybieram się z powrotem. Wiem, że będę płakał. Oglądam Polskę w internecie i widzę, jak niesamowicie się zmieniła. Mam też tu jeszcze paru przyjaciół. Bardzo mało mówić i rozumieć mało też, ale lubić mówić też (ostatnie zdanie mówi po polsku - red.).
Kiedy znalazł się pan w Polsce po raz pierwszy?
Reklama
W 1976 r. Burmistrz Southampton, gdzie znajdował się mój college, był Polakiem, i to on zorganizował naszej drużynie koszykarskiej mecze w Polsce. Zaproszono nas do Warszawy i Lublina na dwadzieścia dni, w sumie siedem spotkań. Był maj.
Jak się panu spodobało w Polsce?
Różnice były ogromne, jakbyśmy cofnęli się w czasie. Ludzie ubierali się niemodnie, budynki były szare i ponure, nie widziało się prawie żadnych reklam, samochody były małe. Nigdy też nie dostałem zimnej coca-coli - zawsze była ciepła, podejrzewałem, że z lodówkami jest krucho. Toalety wyglądały niezbyt nowocześnie. Żeby spuścić wodę, pociągało się za łańcuch zwisający z góry. Trzeba się też było przyzwyczaić do papieru toaletowego, który był szorstki. A często w ogóle go nie było, tylko leżały porwane strony gazet.
Jak podróżowała pana drużyna po Polsce?
Mieliśmy autokar z przewodnikami, którzy opowiadali nam o tym, co widzimy. Była tłumaczka Ewa, która pomagała przy wywiadach. Ja miałem ich sporo, bo w Polsce bardzo spodobał się magiczny styl mojej gry. Dryblowałem i podawałem pomysłowo, z wyobraźnią, a polscy dziennikarze sportowi nigdy nie widzieli takich umiejętności.
Spotkał się pan wtedy z rasizmem?
Ani razu.
I jak to się stało, że po tych 20 dniach postanowił pan wrócić do Polski i tu zamieszkać?
Kiedy po występach w Warszawie pojechaliśmy do Lublina, Zdzisław Niedziela, trener tamtejszej drużyny - Startu, zaproponował mi kontrakt. Ale ja nie mogłem zostać, bo musiałem skończyć studia. Do głowy mi nie przyszło, że skorzystam z tej możliwości.
Jak to się stało, że w 1979 r. przyjął pan propozycję?
Pod koniec studiów chciałem dostać się do Los Angeles Lakers, ale ostatecznie nic mi nie zaproponowali. Wysłałem więc telegram do trenera Niedzieli. Zaczęliśmy korespondować, on ponowił propozycję. Przyleciałem do Polski 4 stycznia 1979 r.
Bał się pan Polski?
Jeśli chodzi o to, że był to kraj komunistyczny, to nie orientowałem się zbyt dobrze, co to właściwie znaczy. Czytałem o komunizmie, lecz przez te 20 dni w Polsce nie miałem żadnych złych doświadczeń. Pewnie można powiedzieć, że byłem zaślepiony koszykarską pasją. Hydraulika toalet ostatecznie była mniej ważna. Kiedy wsiadłem do samolotu w Nowym Jorku, ludzie się na mnie patrzyli i pytali, dokąd się udaję. Lecieli prawie sami Polacy. Niektórzy się martwili, czy naprawdę zdaję sobie sprawę, dokąd zmierzam. Kiedy wylądowaliśmy w Warszawie, trwała burza śnieżna. Przyjechał po mnie kierowca i zawiózł mnie do Lublina, do tego samego hotelu, w którym mieszkaliśmy dwa lata wcześniej. Wszyscy mnie pamiętali, dostałem ten sam pokój, żeby czuć się jak u siebie.

CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP I NA E-DGP