Pierwsze miesiące zeszłego roku były dla koncernów motoryzacyjnych bardzo dobre. Można powiedzieć, że odkuwały się one po kiepskim 2019. Wiele marek miało na stoku samochody niesprzedane podczas pierwszej i drugiej fali pandemii, popyt rósł, a wzrosty sprzedaży liczono w dziesiątkach procent. Problemy zaczęły się w drugiej połowie roku, gdy wielu markom skończyły się „zapasy”, a w globalny rynek motoryzacyjny uderzył deficyt półprzewodników. Część fabryk stanęła, przez co podaż samochodów w ujęciu światowym znacznie się zmniejszyła. W efekcie w Europie w 2021 roku zarejestrowano o około 20 proc. mniej samochodów niż rok wcześniej.

W Polsce wynik był lepszy, ale też daleki od ideału. W 2021 roku nad Wisłą zarejestrowano 446,7 tys. aut osobowych – to co prawda o 18 tys. więcej niż w roku 2020, ale nadal o 110 tys. mniej niż w roku 2019. Co więcej, niektóre marki oberwały naprawdę mocno. Sprzedaż Skody spadła w 2021 roku aż o 20 proc., a bliźniaczego Volkswagena o 7,5 proc. Renault straciło 19,9 proc. klientów zaś Fiat niemal 30 proc.

Są jednak również marki, które wyszły z kryzysu obronną ręką. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że stał się on dla nich trampoliną do sukcesu. W gronie tym bez wątpienia jest Toyota, której problem braku półprzewodników jakby nie dotyczył. W ubiegłym roku sprzedała w Polsce aż 74,5 tys. samochodów osobowych zdobywając niemal 17 proc. udziałów w rynku! Jednocześnie zdystansowała drugą w rankingu Skodę o niemal 20 tys. aut (w 2020 r. różnica wynosiła tylko 5 tys. samochodów).

Za wygranych mogą się uważać również koreańskie Kia i Hyundai, które dzięki zmianom na rynku wjechały na – odpowiednio – 4. i 5. miejsce listy najpopularniejszych marek w Polsce. W ich przypadku o sukcesie również zdecydowała dostępność samochodów „od ręki” oraz krótkie czasy oczekiwania na większość modeli zamówionych do produkcji.

Reklama

Największe powody do zadowolenia ma jednak segment premium. Tylko jedna marka w tym gronie zaliczyła spadek, choć niewielki bo o 1,3 proc. – mowa o Mercedesie. Z kolei Volvo w zasadzie utrzymało wyniki z roku 2020 – wzrost wyniósł tylko 0,8 proc. Ale reszta nie ma na co narzekać. Samochodów BMW zarejestrowano o 31 proc. więcej, Audi o 21,6 proc. i nawet tak niszowe marki jak Alfa Romeo czy Land Rover mogą mówić o sukcesie. Największe powody do zadowolenia ma jednak Lexus, który sprzedał w ubiegłym roku ponad 6,1 tys. samochodów – aż o 1,7 tys. więcej niż rok wcześniej. To oznacza wzrost o 38,3 proc.

Wpływ na tak dobry wynik japońskiej marki premium miały dwa czynniki. Przede wszystkim dostępność aut. O ile na wiele modeli niemieckiej konkurencji trzeba czekać przynajmniej pół roku (a czasami nawet rok), to Lexus nawet w drugiej połowie roku dysponował autami dostępnymi „od ręki”, a zamówienia indywidualne realizował w 3-4 miesiące. Po drugie, Japończykom sprzyja rosnące zainteresowanie Polaków alternatywnymi napędami. Jeszcze nie są gotowi na napędy stricte elektryczne (ze względu na słabą infrastrukturę do ładowania), ale chętnie wybierają hybrydy. 70 proc. sprzedanych w ubiegłym roku Lexusów miało pod maską napęd elektryczno-spalinowy. A na przykład nowy NX, który dopiero pojawił się na rynku, jest oferowany już wyłącznie jako hybryda – klasyczna (350h) lub plug-in (450h+). W pierwszych trzech miesiącach od prezentacji, auto zamówiło ponad 1000 klientów. I to jeszcze zanim mieli okazję się nim przejechać.

Układ sił na motoryzacyjnym rynku ewidentnie się zmienia. Spowodowała to nie tylko pandemia, gospodarcze lock-downy, czy deficyt półprzewodników. Nałożyły się na to także zmiany w limitach emisji dwutlenku węgla dla samochodów osobowych, powszechna elektryfikacja, a także zmiana podejścia samych klientów. W ostatnich dwóch latach siłą rzeczy zaczęliśmy większą uwagę przykładać do naszego zdrowia. Przejawia się to także tym, że kupujemy „zdrowsze” samochody. Udział diesli w rynku nowych aut spadł poniżej 20 proc. – do poziomu z początku lat 90. Zastąpiły je przede wszystkim wspomniane hybrydy, które po mieście jeżdżą przez 60-80 proc. czasu używając głównie silnika elektrycznego, a jednocześnie nie trzeba ich ładować i nie mają ograniczeń typowych dla elektryków, czyli np. małego zasięgu. Ot, cała tajemnica sukcesu Lexusa i Toyoty.