OK, informacja ta ma drugie, a nawet siódme dno. Kontemplacją den zajmują się jednak wyłącznie wykształciuchy. Niechże więc sobie kontemplują, albo nawet plują kątem do woli. Np. na to, że szeregowy murarz czy fliziarz (krakusi wiedzą, o kogo chodzi, reszta niech sobie sprawdzi:) zarabia wreszcie tyle, że może sfinansować dzieciom prywatne studia, natomiast wynagrodzenie szeregowego nauczyciela, zwłaszcza akademickiego, nie pozwala skorzystać z usług murarza, ni fliziarza.

To także zawdzięczamy głównie rządom PiS.

Wynagrodzenie minimalne w Polsce

Reklama

Rząd chce, żeby od początku 2024 roku minimalne wynagrodzenie w Polsce wynosiło 4242 zł, a od 1 lipca tegoż roku - 4300 zł brutto (OPZZ proponuje – odpowiednio – 4300 i 4540). Należę do pokolenia, które odruchowo przeliczało wszystko na dolary (moi rówieśnicy doskonale wiedzą, dlaczego). Więc i teraz kompulsywnie przeliczam - po aktualnym kursie (4,07 zł) i wychodzi mi ładnie ponad 1000 zielonych. Z kolei przeciętne wynagrodzenie (wedle GUS - prawie 7,2 tys. zł w maju) to już równowartość 1760 dolarów i jak tak dalej pójdzie (czyli przy dwucyfrowych wzrostach rok do roku) w 2024 r. może przebić magiczną granicę 2 tys. USD. Oczywiście, jeśli kurs dolara znów nie poszybuje (jak jeszcze niedawno) w okolice 5 zł…

Wiem, ekonomiści śmieją się z takich przeliczeń, a w dodatku, w roli memento, przywołują przykład Grecji, która w całkiem podobny sposób goniła nieledwie dwie dekady temu bogatą Północ i niedziki Zachód. Ale przecież wiele w naszym codziennym życiu od tych przeliczeń zależy – poczynając od ceny ropy, a na egzotycznych wczasach kończąc. Poza tym przekraczanie cywilizacyjnych barier – niezależnie od tego, że to już przecież „nie ten sam dolar co kiedyś” - ma spore znaczenie psychologiczne. Mnie w każdym razie imponuje. Naprawdę. Kwestia wieku.

Każdy student kierunków humanistycznych musiał w PRL zaliczyć tzw. praktyki robotnicze, żeby wiedzieć, czym jest prawdziwa praca; u mnie padło na zgrzewanie karoserii maluchów bis. Pamiętam, że kiedy zaniosłem swoją wypłatę z pracy w Fabryce Samochodów Małolitrażowych w Tychach do cinkciarza przed bankiem, dostałem na rękę 15 dolarów. Pomocnik murarza i kanalarz zarabiali wtedy, u schyłku komuny, równowartość 10 dolarów. Mój Tata na kierowniczym stanowisku w płockiej elektrociepłowni wyciągał 35 dol. - równowartość trzech par niespotykanych w normalnych (czytaj: państwowych) sklepach dżinsów Levis. Głupi radiomagnetofon kosztował w Peweksie (też państwowym, ale inaczej) 200 zielonych, kaseta magnetofonowa – 1,20.

Płaca minimalna w Polsce na tle Zachodu

To przyszłoroczne 1055 dolarów jest więc kwotą imponującą – zwłaszcza że to płaca MINIMALNA. Do Ameryki brakuje nam już naprawdę niewiele: w USA minimum ma w przyszłym roku wynieść 10,5 dol. za godzinę, co da 1764 dol. w statystycznym miesiącu. Nasze minimum to już nie będzie wstyd.

Również w przeliczeniu na euro awansujemy na sam szczyt drugiej ligi - 4300 zł to wedle obecnego kursu prawie 970 euro, a więc bardzo blisko unijnej średniej przekraczającej delikatnie tysiąc euro. Wyprzedzimy wszystkie, poza Słowenią, kraje postkomunistyczne (planowane wzrosty płacy minimalnej są tam mniej dynamiczne). Owszem, bardzo daleko nam do kosmicznego (jak się dziś wydaje) minimum w Luksemburgu (2387 euro) oraz – ku zgrozie prezesów niektórych partii, a zadowoleniu Polaków pracujących za Odrą – w Niemczech (1987 euro). Dystansują nas też inne kraje (bardziej) rozwinięte: w Belgii, Holandii i Irlandii minimalna pensja wynosi ponad 1900 euro. We Francji, szóstej w ekstraklasie, jest to 1709 euro.

My wyprzedzimy Portugalię oraz Czechy i będziemy starali się doścignąć pierwszoligowców - Hiszpanię i Słowenię, ze średnią w okolicach 1200 euro (w Danii, Włoszech, Austrii, Finlandii i Szwecji państwo nie narzuca płacy minimalnej przez państwo; stawki ustalane są w toku negocjacji związkowców z pracodawcami w poszczególnych branżach).

Czy wzrost płacy minimalnej jest dobry dla firm?

Dyrektor Tomasz Bogdevic z międzynarodowej agencji zatrudnienia Gremi Personal bardzo się z tak dużej podwyżki płacy minimalnej cieszy. Tłumaczy, że „gdy ustawodawca podnosi płacę minimalną, podnosi się średnia płaca”, a „doganiając zarobkowo Zachód, stajemy się atrakcyjnym krajem, który może zatrzymać pracowników na dłużej”. Jego zdaniem, „każde przedsiębiorstwo musi samo sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chce być konkurencyjne czy liczy się tylko zysk”. Tak naprawdę chodzi jednak o to, że Polska awansuje do elitarnego grona krajów branych pod uwagę w różnych zakątkach świata przez osoby planujące zarobkową migrację.

Trochę inaczej patrzy na to Business Center Club, którego eksperci podkreślają, że sponiewierane przez covid, Polski Ład, ruską wojnę, kryzys energetyczny i inne plagi firmy w Polsce poniosą znacznie wyższe koszty tej podwyżki, niż wynikałoby ze zwykłego pomnożenia 709 zł miesięcznie przez ok. 3 mln zatrudnionych na najniższej stawce (w sumie 2,18 mld zł), ponieważ lepiej zarabiający pracownicy będą także oczekiwać odpowiednich podwyżek lub po prostu je na pracodawcach wymuszać. W realiach deficytu rąk i mózgów do pracy, zwłaszcza w wielkich miastach, jest to wysoce prawdopodobne, jeśli nie pewne. Biznes jest więc tradycyjnie wkurzony.

W dodatku premier Mateusz Morawiecki zbulwersował krytycznych wobec rządu ekonomistów i przedsiębiorców stwierdzeniem, że Polacy zawdzięczają tę rekordową w XXI wieku podwyżkę temu, iż… rząd dba o finanse publiczne, których stan jest generalnie bardzo dobry. Ekonomiści wskazują, że doszło tu do tzw. minięcia się z prawdą i to w trzech kwestiach w jednym zdaniu: stan finansów państwa nie jest dobry (o czym świeżo raportuje NIK), podwyżki będą musieli sfinansować przedsiębiorcy i na pewno imponujące 4300 zł nie jest wyrazem hojności rządu, tylko patologicznie wysokiej inflacji (dwa razy wyższej od średniej w UE i strefie Euro), co – zgodnie z ustawą - wymusza na rządzących stosowne waloryzacje stawek. Co więcej - dla rządu ta podwyżka nie oznacza wydatku, lecz – solidny ZYSK: wpływy państwa z PIT wzrosną dzięki niej o ok. 17 mld zł.

Przedsiębiorcy, zwłaszcza mikro, którzy za to wszystko zapłacą, wskazują, że już wcześniej, w ramach reform Polskiego Ładu, rząd wyssał z nich 16 mld złotych z tytułu składki zdrowotnej – wobec 9 mld w poprzednim roku (z których 7,75 mld mogli sobie odliczyć od podatku; teraz co do zasady nie mogą). Niezależnie od tego rosną składki przedsiębiorców na ZUS. Plany kolejnego skokowego podniesienia płacy minimalnej oznaczają więc konieczność jeszcze większego kombinowania – by w ogóle utrzymać firmy. Coraz trudniej przerzucać bowiem lawinowo rosnące koszty - także paliw i energii dyktowane przez państwowych monopolistów - na ceny towarów i usług.

Niektórzy komentują wręcz, że rząd chce zabić drobny biznes, na czym najbardziej skorzystają obecni w Polsce globalni giganci. Czyli tak kontestowany przez władzę i jej piewców (choć tylko werbalnie i na paskach) zagraniczny kapitał; swoją drogą na konferencjach kierowanych ewidentnie do wykształciuchów rząd chwali się całkiem otwarcie, że nikt nigdy nie przyciągał tylu inwestorów, co Polska PiS. Frapujące, że dotyczy to również inwestorów z Niemiec.

Wykształciuchów to cieszy. Ale nie wszystkich.

Płaca minimalna goni pensje wykształconych

Coraz trudniej ukryć za paskami – nawet tymi, które krzyczą swawolnie wbrew faktom i elementarnej wiedzy, że „ceny w Polsce od dawna tak szybko nie spadały” - że za dynamicznie rosnącą płacą minimalną nijak nie nadążają podwyżki w grupach zawodowych uznawanych w cywilizowanym świecie za kluczowe dla rozwoju społecznego i gospodarczego.

Weźmy nauczycieli. Ich stawki minimalne wynoszą obecnie:

  • 3690 zł - początkujący;
  • 3890 zł - mianowany;
  • 4550 zł - dyplomowany (najwyższy możliwy do uzyskania stopień zawodowy).

Jeśli w przyszłym roku faktycznie dojdzie do podwyższenia płacy minimalnej do 4300 zł (lub więcej; możliwy jest „kompromis” ze związkowcami na poziomie 4400 zł), to dwie grupynauczycieli znajdą się poniżej ustawowego minimum, zaś najliczniejsza, najbardziej doświadczona – na granicy ustawowego minimum. Efektem będzie totalne spłaszczenie wynagrodzeń wszystkich. To samo spotkało już wcześniej nauczycieli akademickich.

Śniony na jawie koszmar wykształciuchów spowodowany jest tym, że podwyżki wynagrodzeń mają się nijak do poziomu inflacji. Jest tak od kilku lat, ale w dwóch ostatnich – za sprawą największej w tym stuleciu eksplozji cen – sytuacja zrobiła się krytyczna. W przypadku nauczycieli podwyżki wyniosły w tym roku 7,8 proc., na przyszły zaplanowano 6,6 proc. Na otarcie łez każdy belfer ma dostać w październiku, z okazji swego święta, 1125 zł brutto. Zawsze coś, ale trudno nie zauważyć, że jest to mniej niż tegoroczna „czternasta emerytura” (1588 zł z groszami).

Tymczasem wzrost cen w maju 2023 w relacji do maja 2022 wyniósł:

  • W przypadku ogółu towarów - 13,3 proc., w tym żywności o 18,9 proc., w tym pieczywa o 15,8 proc.;
  • W przypadku usług - 12,3 proc.

Żeby było ciekawiej, podwyżki płac wraz z „rekompensatami antyinflacyjnymi” w takich kontrolowanych przez rząd branżach, jak energetyka i górnictwo węglowe oraz leśnictwo, przekroczyły 20 procent; w niektórych spółkach wyniosły średnio 19 tys. zł kwartalnie – przy takiej kwocie nagroda dla pedagogów zalatuje wacikami.

Wydaje się więc logiczne, że minimum 20-procentowy wzrost wynagrodzeń zaproponowała dla całej budżetówki, w tym nauczycieli, Konfederacja Lewiatan (wcześniej w podobnym wnioskiem – obejmującym samą oświatę - wystąpił Związek Nauczycielstwa Polskiego).

Powiedzmy sobie jasno: biznesowi nie chodzi o żadną tam sprawiedliwość społeczną, tylko o jakość usług publicznych – czyli de facto standard funkcjonowania całego państwa, który za sprawą odpływu wartościowych kadr z urzędów, szkół, muzeów, bibliotek i innych instytucji stale się pogarsza.

Erozja sfery budżetowej

Podwyżki płac dwu-trzykrotnie niższe od inflacji oznaczają, że pensje lwiej części wykształciuchów ze sfery publicznej znajdą się prędzej czy później na poziomie płacy minimalnej. Pardon – w obecnych warunkach przyrody - chyba jednak wcześniej.

Jak tłumaczy prof. Jacek Mięcina, doradca zarządu Lewiatana oraz – co go jeszcze silniej obciąża - wiceminister pracy i polityki społecznej w drugim rządzie Tuska, jakość edukacji, administracji państwowej i samorządowej oraz dostępność innych usług jest niezwykle istotna dla rozwoju firm, a więc i całej gospodarki. Oświata ma wręcz kluczowe znaczenie w zglobalizowanych konkurencyjnych gospodarkach opartych na wiedzy.

„Tymczasem nawet przy jednorazowym dodatku przyznanym po porozumieniu rządu z NSZZ „Solidarność”, zarobki realne pracowników budżetówki spadną. Jeśli rząd wymusza na przedsiębiorcach 20 proc. wzrost płacy minimalnej, to tym bardziej powinien takie wprowadzić w sektorze publicznym” – argumentuje prof. Mięcina.

Zwraca uwagę, że żałosny poziom płac w sferze budżetowej skutkuje erozją kadr i pozbawia motywacji do dobrej pracy. Doświadczonych jak ja pracowników skrajnie frustruje postępujące spłaszczenie płac. Pewne znaczenie ma też to, że nie wszyscy w sferze publicznej cierpią w równym stopniu. Równiejsi dostali podwyżki nie tyle solidne, co hojne. Np. pracownicy medyczni mogą liczyć na co najmniej 17 proc., a rekordziści nawet na 41 proc. Średni wzrost – i tak już niezłych - wynagrodzeń w opiece zdrowotnej ma wynieść 30 proc.

Coraz większy odsetek pracowników budżetówki dostaje co miesiąc wynagrodzenie będące równowartością tysiąca dolarów (nieco ponad 4 tys. zł); średnia dla całej sfery budżetowej to niecałe 1,5 tys. dol. (poniżej 6 tys. zł). Większość nieco starszych Polaków, pamiętających, jak ja, przeliczniki z czasów PRL-u, powinno wpaść w zachwyt. Problem w tym, że wymienione kwoty są niższe od stawek oferowanych w Polsce na większości stanowisk niebieskim kołnierzykom. W okolicach 4 tys. zł zarabia m.in. pomocnik murarza, pomocnik hydraulika, pomocnik malarza, początkujący pracownik dyskontu. Bliżej 6 tys. zł – przeciętny kanalarz, ślusarz, operator wózka widłowego czy kierowca śmieciarki.

Jest więc trochę tak, jakbyśmy definitywnie wyswobadzali się z mizerii PRL-u, a jednocześnie w pewnych aspektach do tych idiotycznych czasów wracali. Przypomnę: wtedy przez władzę ceniony i finansowo doceniany był „ciężki znój robotnika”, a wykształciuchy stanowiły tylko kłopotliwą i z trudem tolerowaną dekorację systemu.

Planowana na przyszły rok podwyżka ustawowej płacy minimalnej, przy kolejnym żenującym wzroście płac w sferze publicznej, oznaczać może tylko jedno: totalną pauperyzację tej ostatniej. Oczywiście, z wyjątkami. Apanaże posłów, senatorów i wiceministrów wzrosły o 60 proc., a prezydenta, premiera i ministrów – o 40 proc. W sumie – nie wzrosły cudem, tylko sami je sobie podnieśli - z naszych podatków.

Ponoć stać nas na solidne wynagradzanie ludzi dobrej roboty i jeszcze lepszej zmiany.