Według brytyjskiej agencji policjanci otworzyli ogień w czwartek rano, by rozgonić demonstrację w mieście Basejn, około 100 km na zachód od Rangunu. Nie pojawiły się jak dotąd doniesienia o ofiarach śmiertelnych.

Nad Mandalaj, drugim co do wielkości mieście Birmy, w czwartek rano latały wojskowe myśliwce – przekazali mieszkańcy. Uznano to za pokaz siły militarnej reżimu.

Mimo zagrożenia przeciwnicy puczu w dalszym ciągu manifestują na ulicach, strajkują i wzywają do uwolnienia demokratycznie wybranej przywódczyni kraju Aung San Suu Kyi.

„Wiemy, że zawsze możemy zostać trafieni i zabici ostrą amunicją, ale nie ma żadnego sensu pozostawanie przy życiu pod władzą junty” – ocenił w rozmowie z Reuterem działacz Maung Saungkha.

Reklama

Poprzedniego dnia służby porządkowe w kilku miastach Birmy strzelały do protestujących ostrą amunicją, zginęło 38 osób. Łącznie w toku antywojskowych protestów zginęło już ponad 50 osób, a wiele zostało rannych – podkreśliła emisariuszka ONZ ds. Birmy Christine Schraner Burgener.

Organizacja Save the Children poinformowała, że w środę zabitych zostało czworo dzieci, w tym 14-latek, który według Radia Wolna Azja został trafiony w głowę przez żołnierza jadącego w konwoju wojskowych ciężarówek. Żołnierze załadowali jego ciało do ciężarówki i odjechali – przekazała rozgłośnia.

W mediach społecznościowych pojawiły się również zdjęcia 19-letniej kobiety w koszulce z napisem „Everything will be OK” (ang. wszystko będzie dobrze) - jednej z dwóch osób zastrzelonych w Mandalaj.

Aung San Suu Kyi i jej Narodowa Liga na rzecz Demokracji (NLD) odniosły wysokie zwycięstwo w listopadowych wyborach parlamentarnych. Armia twierdzi, że wybory były sfałszowane, choć komisja wyborcza nie dopatrzyła się nieprawidłowości.

Po puczu przywódca junty gen. Min Aung Hlaing zapowiedział kolejne wybory, ale nie ogłosił konkretnej daty. Wielu Birmańczyków nie wierzy w te zapowiedzi i obawia się, że zamach stanu będzie początkiem długotrwałej, opresyjnej dyktatury wojska.

Andrzej Borowiak (PAP)