Świat
Sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg potwierdził wczoraj (podczas swej wizyty w nowym kraju Sojuszu, Szwecji) stanowisko Zachodu, że „Ukraina ma prawo do atakowania celów wojskowych w Rosji w celu samoobrony”. Dodał, że jest to następstwo „wojny, którą Rosja rozpoczęła przeciwko pokojowemu, demokratycznemu krajowi sąsiadującemu, Ukrainie, który w żadnym momencie nie stanowił zagrożenia dla Rosji”. A Ukraińcy chętnie ze swych praw korzystają – skutecznie celując w kolejne zakłady zbrojeniowe, składy paliw i uzbrojenia, bazy wojskowe i okręty wroga.
Putin najwyraźniej nie znajduje innej odpowiedzi, niż groźby – ale te robią na zachodniej publice i decydentach już coraz mniejsze wrażenie. Po prostu chyba przywykliśmy. Również do rytualnego prężenia muskułów – rosyjski dyktator w piątek, podczas sesji plenarnej Międzynarodowego Forum Ekonomicznego w Petersburgu, znów opowiadał Rosjanom o potędze ich kraju, tym razem przy okazji tłumacząc, że wcale nie musi on używać broni nuklearnej, aby zwyciężyć w Ukrainie. Trochę to niekonsekwentne z jego strony, bo jeszcze w środę sygnalizował, że taki atak na USA i europejskie kraje NATO jest na serio rozważany.
Wysyłanie sprzecznych sygnałów – to normalne narzędzie politycznej dezinformacji. Ale wydaje się, że Putin już się w tym pogubił. Od bycia groźnym do bycia śmiesznym w tej sytuacji jest całkiem niedaleko. A kto w Rosji potrzebuje śmiesznego cara?
„Kot słabnie, myszy harcują” – tak można strawestować stare porzekadło. Oto, też wczoraj, wicepremier Dmitrij Czernyszenko przyznał, że Rosji grozi „potężna dziura demograficzna i brak rąk do pracy”. Eksperci dobrze to wiedzą, żadna niespodzianka – nakładają się skutki wielu lat niskiej dzietności i kiepskiego poziomu opieki zdrowotnej, pandemii oraz wojny (straty frontowe plus emigracja). Ale novum jest to, że jeden z czołowych polityków publicznie stwierdza: „i nie wiemy, co z tym zrobić”.
A na petersburskim Forum Ekonomicznym, tym samym, na którym Putin brnął w propagandę sukcesu, kubeł zimnej wody odważył się wylać na łby słuchaczy German Gref. Niby „tylko” prezes Sbierbanku, uznawany za względnie liberalnego ekonomistę, ale przede wszystkim ważna politycznie persona w Moskwie, niegdyś przymierzana już nawet do najwyższych stanowisk i do schedy po Putinie. „Jest dobrze, ale jednak beznadziejnie” – tak żartobliwie streścił mi jego wystąpienie pewien rosyjski znajomy, niezbyt z aktualnym reżimem sympatyzujący. I rzeczywiście: Gref wytknął, że ceny rosną,inflacja też (już 8,17 proc. w ujęciu rok do roku, wedle najnowszych danych oficjalnych), spada za to wydajność pracy, a na rynku coraz bardziej odczuwalne są deficyty wielu asortymentów towarów. I (uwaga!) wisienka na torcie. Oto German Oskarowicz publicznie nazwał „wojenny” model gospodarki, z którego tak dumny jest Putin – „prymitywnym”. Potwierdził przy tym diagnozę wielu ekonomistów zachodnich, że zapewnia on jedynie krótkotrwałe wzrosty niektórych wskaźników, ale średnio- i długofalowo grozi zapaścią.
Nie wiem, czy to już manewr uwiarygadniania Grefa jako nowego lidera, na użytek spodziewanych negocjacji z Zachodem. Możliwe. Oczywiście, wewnętrzne przesilenie w Rosji nie nastąpi jutro, ani nawet za kilka tygodni. Presja militarna, ekonomiczna i polityczna musi jeszcze potrwać. Ale na miejscu Władimira Władimirowicza znacznie ostrożniej niż dotychczas piłbym teraz herbatkę podawaną mu przez przyjaciół.
Europa
Europejski Bank Centralny obniżył w czwartek stopy procentowe, zapewne częściowo po to, aby przed wyborami do PE tchnąć nieco optymizmu w tych, którzy z troską patrzą na stan gospodarek strefy euro. Ale dzień później z raportu Bundesbanku powiało chłodem – zwłaszcza ze słów o „upartej” inflacji w Niemczech (najnowsze prognozy mówią już o 2,8 proc. w tym roku), napędzanej przez presję płacową. A z grubsza wiadomo, co to może oznaczać w najbliższej przyszłości. Tym bardziej że analitycy banku jednocześnie minimalnie skorygowali w dół prognozy wzrostu gospodarczego, zarówno na rok bieżący, jak i przyszły.
Z Niemiec napłynęły jednak także dobre wiadomości. Oto były kanclerz Gerhard Schroeder przegrał w kolejnej instancji sądowej proces, który wytoczył Bundestagowi za pozbawienie go w zeszłym roku biura, finansowanego ze środków publicznych. Było to skutkiem postawy byłego szefa rządu federalnego wobec reżimu Putina i wojny w Ukrainie.
Pozostaje mieć nadzieję, że niemieckie rozliczenia z rosyjską agenturą wpływu na swoim podwórku na tym się nie zakończą. Podpowiedziałbym nazwiska, ale Federalny Urząd Ochrony Konstytucji zapewne dobrze je zna… Trzeba tylko wreszcie zapytać.
Polska
U nas nie trzeba agentów wpływu (choć oczywiście takowi są, i działają aktywnie). Wystarczy przejechać nam kijkiem po prętach płotu, i sami skaczemy sobie do gardeł, odwalając czarną robotę w interesie Putina. To rzecz jasna gorzki komentarz do wydarzeń w naszej infosferze, sprowokowanych dwoma niemal jednoczesnymi incydentami: śmiercią żołnierza na granicy z Białorusią, z ręki agresywnego pseudo-migranta (zapewne zadaniowanego przez służby Łukaszenki), a także informacjami o aresztowaniu nieco wcześniej innych żołnierzy, z zarzutem naruszenia procedur użycia broni palnej, przy tejże granicy. Dwa zwaśnione polityczne plemiona natychmiast rzuciły się sobie do gardeł, radośnie korzystając z okazji, żeby dowalić „onym”. Zabrakło zimnej krwi oraz zrozumienia (niestety, nie pierwszy raz), że bezpieczeństwo naszych granic to nie jest sprawa tej czy innej partii, ani jej słupków sondażowych – ale coś znacznie ważniejszego.