Nie ulega wątpliwości, że to rosyjska inwazja na Ukrainę nadała organizacji nowy impet. Po całkiem niedawnych publicznych diagnozach Emmanuela Macrona o „śmierci mózgowej NATO”, po całkiem realnych groźbach Donalda Trumpa, że Stany Zjednoczone wycofają się z Sojuszu, po strategicznych i wizerunkowych niepowodzeniach w Afganistanie – niespodziewanie zbawcą transatlantyckiej jedności i solidarności okazał się Władimir Putin. Dużo skuteczniejszym niż dwie dekady temu Osama bin Laden, bo i zagrożenie dla fundamentalnych interesów bezpieczeństwa kluczowych krajów Zachodu jest dziś poważniejszego kalibru.
O wysoką stawkę
Osama bin Laden nigdy nie miał szans podważyć realnego, globalnego układu sił. Owszem, mógł wraz ze swymi poplecznikami i wyznawcami mordować tysiące niewinnych ludzi, a nawet przejściowo podnieść swymi zamachami koszty ubezpieczeń w ruchu lotniczym i transporcie morskim. Dla liderów najpotężniejszych państw świata był jednak w gruncie rzeczy jak brzęcząca mucha – co prawda męczący i wstrętny, zmuszający do reakcji na miarę zamachnięcia się gazetą, ale nie tak groźny dla systemu. Z Rosją w takim kształcie, do jakiego doprowadziły ją lata budowy „rozwiniętego putinizmu”, sprawa jest dużo poważniejsza.
I to nie tylko z racji dysponowania przez nią niebagatelnym potencjałem nuklearnym i pociskami zdolnymi do przenoszenia głowic. Także dlatego, że Rosja wciąż ma status stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ (pozwalający paraliżować decyzje zmierzające do legalnego ukarania samej Federacji oraz innych „państw bandyckich”). Że hoduje sieć licznych agentów wpływu (zapewne w części wciąż uśpionych), rozlokowanych w newralgicznych miejscach struktur politycznych, wojskowych, gospodarczych i społecznych dziesiątek państw na wszystkich kontynentach. Że kontroluje morskie przejście z Pacyfiku na Atlantyk przez wody Arktyki – coraz ważniejsze dla światowej gospodarki. Że uzależniła od swych surowców poważną część globu. A wreszcie dlatego, że stając się partnerem (a z czasem coraz wyraźniej wasalem) Chińskiej Republiki Ludowej, może znacząco ułatwić imperialne zakusy Pekinu, a nawet wraz z nim podważyć błogi spokój oraz fundamenty politycznej i ekonomicznej supremacji Zachodu.
Dziś jeszcze zapowiedzi o odejściu od dolara jako waluty światowych rozliczeń można zbywać wzruszeniem ramion, ale jutro wcale nie będzie to tak oczywiste. Wszak w Ameryce Łacińskiej wzbiera coś, co komentatorzy już ochrzcili mianem „różowej fali” (seria wyborczych zwycięstw kandydatów szeroko pojętej lewicy, których łączy daleko idący sceptycyzm wobec amerykańskiej dominacji), w Afryce coraz śmielej panoszą się Chińczycy, a i w Europie stary, ściśle związany z amerykańską hegemonią porządek liberalno-demokratyczny ma wielu mniej lub bardziej jawnych wrogów, którzy liczą (inna rzecz, że bardzo naiwnie) na to, że w nowym, mniej liberalnym, będzie się im żyło lepiej i dostatniej.
Dlatego decyzje dotyczące wschodniej flanki NATO warto postrzegać w szerszym, globalnym kontekście. To przecież nie chęć ratowania nieszczęsnych Ukraińców przed moskiewską opresją, powodowana ludzkim współczuciem (bądźmy szczerzy i poważni: z całym szacunkiem dla tragedii Ukrainy – nie takie dramaty dzieją się w różnych zakątkach globu, i nie wywołują wzruszeń w Waszyngtonie czy Londynie). Nawet nie chęć wyjścia naprzeciw słusznym obawom Polski, Litwy czy Rumunii powodowana przywiązaniem do treści sławetnego art. 5. Przywódcy „wolnego świata” po prostu dostrzegli, że na celowniku są tym razem oni sami i ich interesy. Jako ludzie rozsądni i, wbrew potocznej opinii, raczej dobrze znający historię XX w. wiedzą zaś, że w takich przypadkach lepiej zapobiegać chorobie zawczasu, niż leczyć ją, gdy już zaatakuje cały organizm.