Przed zbliżającym się Krynica Forum 2023, które będzie poświęcone bardzo szeroko pojętemu bezpieczeństwu naszej części Europy, rozmawiałem z Robertem Korzeniowskim, czterokrotnym mistrzem olimpijskim, o nastrojach w globalnym sporcie w półtora roku po rosyjskiej napaści na Ukrainę. Wnioski są – najoględniej mówiąc – bardzo przykre. I dla Ukraińców, i dla nas. Jak szacuje nasz czempion, grupa państw podzielających otwarcie naszą (umownie rzec ujmując zachodnią) – wizję tej wojny, z wszelkimi tego konsekwencjami, obejmuje ok. 20 proc. członków Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego.
„To jest góra czterdzieści narodowych reprezentacji na 205 zrzeszonych w MKOl. Oczywiście, nie zwalnia nas to z obowiązku głoszenia swojej prawdy i trzymania się swojego systemu wartości. Równocześnie jednak wierność ideałom nie może być tożsama z idealizmem oderwanym od realiów zglobalizowanego świata” – mówi Korzeniowski. Tłumacząc to na brutalny język sportowej polityki: zapewne większość państw w większości światowych federacji zagłosuje za dopuszczeniem Rosjan do kluczowych zawodów, może (początkowo) z pewnymi ograniczeniami, a my, Polacy, będziemy musieli z tymi osobnikami konkurować; alternatywnym wyjściem jest bojkot – który zaszkodzi wyłącznie nam. Bo nasi sportowcy, przygotowujący się latami do mistrzostw świata czy igrzysk, stracą szanse na tytuły.
„Normalizacja” igrzysk. Triumf Rosjan
Ten scenariusz wydaje się wysoce prawdopodobny już za niespełna rok, na Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu. Siedem lat temu, w Rio, reprezentacja Rosji startowała zdziesiątkowana nie z powodu agresji na Krym (którą przejęli się naprawdę nieliczni), lecz za sprawą ujawnienia gigantycznej afery dopingowej. Do udziału w tamtych igrzyskach MKOl dopuścił tylko tych, którzy nie byli karani za stosowanie niedozwolonych środków. W efekcie, prócz jednej osoby nie pojawili się w Brazylii m.in. rosyjscy lekkoatleci, nie było też części wioślarzy, pływaków, kajakarzy, pięcioboistów.
„Po rosyjskiej agresji na Ukrainę atmosfera wokół zawodników z Rosji mocno się zagęściła: my, polscy sportowcy, słysząc o tym, że nasi ukraińscy koledzy musieli iść na front, by bronić ojczyzny, uznaliśmy, że byłoby niewyobrażalne rywalizować z Rosjanami na sportowych arenach, jak gdyby nigdy nic” – opowiada Robert Korzeniowski i przypomina, że już w miesiąc po zbrodniczej napaści Rosji na sąsiadów nasi piłkarze mieli grać z Rosjanami w barażach o mundial. Zdecydowali się na bojkot tego meczu, poparły nas drużyny Czech i Szwecji i FIFA ostatecznie przyznała nam walkower. Oto moc solidarności.
Mistrz chodu podkreśla jednak, że Zachód od początku nie jest w takiej postawie ani spójny, ani konsekwentny. Dzieje się tak za sprawą zabiegów Rosjan, którzy od początku starają się wszystkim narzucić swą retorykę, że polityka polityką, a sport to sport. Rosyjscy sportowcy bywają ostentacyjnie zdziwieni, kiedy ukraińscy nie chcą im podać ręki; tak było m.in. na niedawnych mistrzostwach w szermierce.
„Równocześnie władzom Rosji udało się w wielu krajach świata zaszczepić własny punkt widzenia na wojnę w Ukrainie. Część społeczeństw podziela ich poglądy, część otwarcie ich nie odrzuca, inne widzą „jakiś spór”, nie do końca jasny dla nich, więc nie chcą się mieszać. Efekt jest taki, że Rosjanie zaczynają się pojawiać na kolejnych międzynarodowych zawodach, z pewnymi ograniczeniami, czy rygorami, ale jednak. I wtedy sportowcy z krajów takich, jak Polska, a więc z przyczyn moralnych bojkotujący udział Rosjan, mają wielki problem: jak protestować przeciwko wojnie, żeby samemu sobie nie zrobić krzywdy, móc radować się z rywalizacji i zwycięstw” – opisuje Korzeniowski.
Mówi to z punktu widzenia człowieka głęboko wierzącego, że każdy, kto wspiął się na sportowy szczyt, ma obowiązek moralny zrobić coś więcej niż samo tylko zdobywanie medali i pucharów czy ustanawianie rekordów: „Stając na podium otrzymujemy specjalny mandat społeczny. Możemy i powinniśmy go wykorzystywać do głoszenia i upowszechniania ważnych wartości. W dzisiejszych czasach jedną z takich wartości jest komunikowanie naszej niezgody na zbrodniczą agresję oraz na relatywizowanie tej strasznej wojny” – podkreśla czterokrotny mistrz olimpijski i za wzór stawia postawę Igi Świątek, która od początku robi fenomenalną robotę na rzecz wartości i prawdy, To szczególnie ważne w sytuacji, gdy jej federacja zdecydowanie nie stanęła na wysokości zadania.
Sęk w tym, że Rosja nie jest jedynym krajem, którego rząd prowadzi politykę mocno odbiegającą od zachodnich wartości. W zmaganiach olimpijskich i na mistrzostwach świata widzimy wielu zawodników z państw autorytarnych, łamiących prawa człowieka, agresywnych… Czy to się nie kłóci z ideą olimpizmu? Czy Berlin 1938 nie był wystarczająco wstrząsającą lekcją? Czy zdążyliśmy już zapomnieć, po co Złu igrzyska?
Korzeniowski odpowiada mi tak: „Rosyjska agresja na Ukrainę przypomniała nam, przede wszystkim Europejczykom, o wartościach, które przez lata trzymaliśmy gdzieś z boku. Zmusza do reakcji, wyborów moralnych, trudnych decyzji i ich uzasadnienia przed opinią publiczną. W takich realiach bardziej rzucają się w oczy praktyki krajów i rządów, które my, na Zachodzie, uważamy za niemoralne czy naganne. Równocześnie uświadamiamy sobie, że dla narodów i społeczeństw, które mają inną historię i wrażliwość, odmienne podejście do polityki czy położenie geopolityczne, to, co robi Rosja jest OK i to, co w naszej opinii jest pogwałceniem praw człowieka, też jest OK”.
Pytam go, jak to się przełoży na rywalizację sportową w najbliższych latach.
Wyznaje, że cóż – jest na tyle dorosły, że – niestety – potrafi sobie wyobrazić jakąś formę „normalizacji” udziału Rosjan w wydarzeniach, także tych ważnych, jak igrzyska olimpijskie. Demokracja to rządy większości z poszanowaniem praw mniejszości.
„Demokracja w zglobalizowanym sporcie, zapewne także w MKOl, zadziała tak, że sportowcy rosyjscy będą wracać. Przykładem są sporty, które już dziś dopuściły ich do rywalizacji. Może nie w pełni praw i bez oczekiwanego przez Kreml splendoru, ale to jest PIERWSZY KROK. Taki jest światowy biznes i taki jest werdykt sportowej demokracji, w której my, z naszymi wartościami, stanowimy głośną i ważną, ale jednak – mniejszość”.
Liga saudyjska i pranie zachodnich mózgów
Z innym uczestnikiem krynickiego Forum, dr Witoldem Repetowiczem z Akademii Sztuki Wojennej, rozmawiamy o niezwykłej aktywności inwestycyjnej bogatych krajów Bliskiego Wschodu, szczególnie Kataru, Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, na Zachodzie. Kupują znane kluby piłkarskie, media. Ściągają czołowych zawodników, w tym sławy światowej piłki nożnej.
„Robią to po to, aby w niedalekiej przyszłości aktywniej kształtować zachodnią opinię publiczną. Wpływy gospodarcze będą się przekładać na wpływy polityczne, to pewne. Warto też zwrócić uwagę na powiększającą się na Starym Kontynencie społeczność muzułmańską. Takie państwa, jak Katar, Emiraty czy Arabia Saudyjska nie są wprawdzie źródłem migracji ze względu na swoją sytuację ekonomiczną, a w przypadku Emiratów i Kataru również potencjał demograficzny, ale zyskały istotny wpływ na europejskich wyznawców islamu – wspierają meczety, szkoły… Od lat 80. XX wieku poszły na to dziesiątki miliardów dolarów, zwłaszcza z Arabii Saudyjskiej i Kataru. Nie bez powodu” – mówi dr Repetowicz.
Przypomina, że jeszcze niedawno rządzący faktycznie monarchią Saudów następca tronu Mohammad bin Salman kojarzony był na Zachodzie z piłą łańcuchową, którą w 2018 roku w saudyjskim konsulacie w Stambule miano zamordować gwiazdora arabskiego dziennikarstwa Dżamala Chaszukdżiego, krytyka Saudów.
„Oczywiście, ani Arabia Saudyjska, ani ZEA nie zamierzają zrywać relacji z Zachodem, przede wszystko dlatego, że ich bezpieczeństwo w dużej mierze zależy wciąż od wsparcia ze strony USA. Z drugiej strony bliskowschodnia układanka, po kolejnych aktach normalizacyjnych, zaczyna się zmieniać, co sprawia, że kraje zaczynają prowadzić bardziej samodzielną politykę” – dodaje ekspert. Firmy saudyjskie i z Emiratów bywają coraz częściej oskarżane o współpracę z Rosją i pomaganie jej w omijaniu sankcji.
W tym wypadku nie mówimy już o samej tylko rywalizacji sportowej, ani nawet o konkurencji w wielkim biznesie – tylko o geopolityce jako takiej. Polsce, dzięki silnemu wsparciu Ameryki, a ściślej – administracji Joe Bidena - udało się zbudować dość spójną narrację Zachodu na temat wojny w Ukrainie, jej przyczyn oraz znaczenia dla Europy i całego świata, a zwłaszcza tej jego części, którą (z nutą wyższości?) zwykliśmy określać mianem „cywilizowanej”. Ale jako realiści, doświadczeni w przeszłości wielokrotnie „zdradami Zachodu”, doskonale wiemy, że to nie jest po naszej stronie barykady jedyna narracja. Ba, znajdziemy w państwach Unii, a nawet w Polsce, a także w USA, niezwykle wpływowe osoby twierdzące, że nie ma żadnej barykady między Rosją a nami.
Na początek warto przyjąć do wiadomości, że wszystkie rzekome „zdrady Zachodu” w przeszłości nie wynikały z żadnej tam wrodzonej bezduszności, tylko z przedefiniowania przez naszych sojuszników własnych interesów. Z punktu widzenia poszczególnych rządów były skutkiem czystej kalkulacji: co jest ważne dla konkretnego państwa i narodu. I słusznie: dlaczego niby Anglicy czy Francuzi mieliby przedkładać dobro Polski nad własne? Symbolem redefinicji interesów i alternatywnej narracji stało się słynne „Nie chcemy umierać za Gdańsk”. Teraz też bardzo, ale to bardzo wielu nie chce umierać za Kijów. W ostatnich latach wzrósł także obóz tych, którzy nie mają ochoty ginąć za krnąbrną Warszawę – tylko nie przyznają tego głośno z uwagi na sojusze. Na razie.
Sarkozy, Hoecke i inni siewcy „normalizacji”
Musimy być jednak coraz bardziej gotowi na odpieranie prorosyjskiej narracji. We Francji, która w przyszłym roku będzie gospodarzem igrzysk olimpijskich uważanych na Kremlu za wyśmienitą okazję do normalizacji statusu rosyjskich sportowców, narrację promoskiewską budują już nie tylko lepenowcy, ale i ludzie tak wpływowi jak Nicolas Sarkozy. Były prezydent forsuje tezę, że wspieranie Ukrainy przez Zachód nie służy interesom krajów Zachodu, w tym Francji i Niemiec, a jedynym sposobem na zakończenie koszmaru w Ukrainie jest „poczynienie ustępstw na rzecz Rosji”. Jakich? Ostatecznie trzeba by oddać Moskwie Krym (autorsko proponuję od razu dorzucić Korsykę), a z Ukrainy uczynić „neutralny most” między Wschodem a Zachodem, co wyklucza przyjęcie naszych sąsiadów zarówno do Unii, jak i do NATO. Sarkozy udaje, że nie wie, iż dla Rosji nie ma czegoś takiego jak „neutralny most”. Są wyłącznie „ruskie ziemie”. Aż po Wisłę i dalej…
Sarkozy nie jest żadnym tam solistą, lecz doradcą obecnego prezydenta, Emmanuela Macrona – testującym nośność narracji normalizacyjnej. Mimo niewyobrażalnych zbrodni wyrządzonych przez Rosjan niewinnym Ukraińcom, podtrzymuje opinię, która doprowadziła Zachód do obecnej sytuacji: że Francja potrzebuje Rosji tak samo jak USA, bo bez tego nie ma komu równoważyć amerykańskich wpływów w Europie. W Polsce od razu cichnie nam to myślą (?) geopolityczną AD 1945. Odruchowo wzdragamy się na samą myśl o tym, że scenariusz kreślony przez Sarkozy’ego mógłby się ziścić. Tymczasem w komentarzu "Le Figaro" można przeczytać, że Macron podziela diagnozy i opinie Sarkozy’ego, ale nie chce tego wyznać publicznie. Na razie.
W tym samym czasie w Niemczach umacnia się AfD, a wewnątrz niej umacniają się radykałowie głoszący oficjalnie, że ich celem jest DExit, czyli wyjście RFN z Unii Europejskiej, a najlepiej „zepsucie, a potem zniszczenie UE”. Dziennik „Volksstimme” zwrócił niedawno uwagę, że forsująca taki cel partii frakcja Bjoerna Hoeckego ma w Europie licznych sojuszników – „od Szwecji przez Francję aż po Austrię”.
Wspierani przez Hoeckego politycy znaleźli się na czołowych miejscach na listach do wyborów europejskich. „Ton w partii nadają te grupy, które nie chcą, aby Europa związana była z Zachodem, ale raczej zbliżyła się z Rosją, która od ubiegłego roku prowadzi zbrodniczą wojnę przeciw Ukrainie. Jeśli myślą o wspólnocie wartości, to najchętniej aliberalnej, eurazjatyckiej, opartej na polityce autokratów takich, jak Władimir Putin” – komentuje „Leipziger Zeitung”.
Co możemy w tym kontekście myśleć o flirtujących z tym antyunijnym obozem politykach Konfederacji i PiS? Jaki jest ich cel i co miałaby dzięki temu osiągnąć Polska?
Trump, szybki pokój i ukraiński kikut
Przepraszam za banał, ale dla porządku myśli musze przypomnieć, że walka Ukraińców, a z nią nasze bezpieczeństwo, opiera się od początku wojny w Ukrainie - na Ameryce. Ściślej – powtórzmy – na decyzjach administracji Bidena. A co uważa na ten temat Donald Trump, cieszący się poparciem 70, a nawet 80 procent wyborców republikańskich i niemal pewny kandydat na prezydenta w zbliżających się wyborach (chyba że wydarzy się coś nieoczekiwanego lub… oczekiwanego)?
Trump kilka razy powtórzył (m.in. w wywiadzie dla agencji Reutera), że gdyby on był prezydentem, zakończyłby wojnę w Ukrainie błyskawicznie („w 24 godziny”). Jak? Poprzez ustępstwa na rzecz Putina. Jego zdaniem, terytorium Ukrainy powinno być "tematem negocjacji". Jak stwierdził, Ukraińcy zasługują na wielkie uznanie za swoją walkę w obronie kraju i dlatego byliby uprawnieni do zatrzymania dużej części tego, co wywalczyli. By uzyskać zgodę Rosji na takie rozwiązanie potrzeba jednak odpowiedniego mediatora. Czytaj: Trumpa. Eksprezydent uważa, że dostarczanie broni Ukrainie przez Zachód prowadzi do eskalacji konfliktu i grozi trzecią wojną światową. Która nie leży w interesie Ameryki, ani nikogo na Zachodzie. Czyż nie współgra to z narracją Sarkozy’ego?
Prezydent Biden przy wsparciu zachodnich sojuszników z NATO żąda jednoznacznie wycofania się Rosjan z terytoriów zajętych przez nich na Ukrainie po 24 lutego 2022 roku – dopiero to ma być warunkiem rozpoczęcia negocjacji pokojowych. Ukraińcy chcą odzyskać wszystkie okupowane przez Rosjan ziemie, w tym Krym. Co oznaczałoby dla nich pojawienie się w Waszyngtonie republikańskiego prezydenta, czyli Trumpa? Albo jego rywala, np. Rona DeSantisa? Gubernator Florydy, gwiazdor konserwatystów zwany przez niektórych „Trumpem z mózgiem”, nazwał agresję Rosji „sporem terytorialnym, w którym USA nie ma żywotnego interesu”; w jego opinii, Stany nie powinny udzielać Ukrainie pomocy wojskowej umożliwiającej działania ofensywne.
To jest od wielu miesięcy główna narracja konserwatywnej FOX News, która swego czasu zrobiła gwiazdę z Trumpa, nagłaśniając i powielając jego „wersje i interpretacje faktów i prawdy”.
W rocznicę wojny Instytut Gallupa przedstawił badania świadczące o tym, że prawie dwie trzecie Amerykanów chce dalszego wsparcia USA dla Ukrainy w jej walce z Rosją, nawet jeśli oznacza to przedłużenie konfliktu. Wśród Republikanów opinie podzielone jednak były pół na pół, a 41 proc. popierało zakończenie konfliktu "szybko" - nawet jeśli oznaczałoby to zdobycze terytorialne Rosji kosztem Ukrainy. Przytłaczająca większość republikańskich wyborców uważa za ważne, by ich kandydat na prezydenta twierdził, że USA „nie powinny być zaangażowane w wojnę między Rosją a Ukrainą”. Z badania Quinnipiac University wynika, że sprawę Ukrainy uznaje za żywotny interes Stanów jedynie… 4 proc. zdeklarowanych prawicowców. Nawet jeśli znaczna część republikański elit uważa całkiem inaczej (Nikki Haley, rywalka Trumpa, powiedziała CNN, że „znaczenie wojny na Ukrainie wykracza poza obronę tego państwa, to wojna o wolność, którą musimy wygrać; jeżeli Kijów przegra, celem Rosji stanie się Polska i państwa bałtyckie, a to grozi wojną światową”), to musi się liczyć z nastrojami wywołanymi przez radykałów, w tym nieobliczalnego Trumpa.
A ten – jak już wiemy - nie musi się liczyć z niczym i nikim. A już zwłaszcza z Ukrainą. Wszakże „po pierwsze Ameryka”. Przybywa głosów, że setki miliardów „marnowane na Ukrainie” o wiele bardziej przydałyby się amerykańskiej gospodarce i „zwykłym obywatelom”. Fantastyczne hasło na wybory.
Jak się robi geopolitykę
Tym, których to szokuje, przytoczę jeszcze jeden fragment mojej rozmowy z Robertem Korzeniowskim. Spytałem go, czy nie jesteśmy w stanie uświadomić reszcie świata, np. Afrykanom, że w Ukrainie Rosja jest tym Złym, a broniący się Ukraińcy – tym Dobrym?
Odparł: Ukraina to nasz sąsiad, od jej walki zależy poniekąd nasze życie, więc wszystko, co się tam dzieje, jest dla nas ważne, bliskie i w miarę jasne. Ale… weźmy Niger, gdzie junta wojskowa dokonała niedawno zamachu stanu i zamierza postawić obalonego, demokratycznie wybranego, prezydenta przed sądem za rzekomą "zdradę stanu i działania na szkodę bezpieczeństwa państwa". W reakcji kraje Wspólnoty Gospodarczej Krajów Afryki Zachodniej nałożyły na Niger sankcje i zagroziły interwencją militarną. A trzeba wiedzieć, że po sąsiedzku, w Mali i Burkinie Faso, obecne rządy też sprawują władzę po zamachach stanu, jak w Nigrze. I protestują przeciwko ewentualnej interwencji…
W ogóle liczba antydemokratycznych generałów u władzy jest w świecie całkiem spora. Podobnie jak liczba rządów sprawujących władzę bez demokratycznego mandatu. Czy przeciętny Polak potrafi powiedzieć, co jest w Nigrze sprawiedliwe? Albo w Mali? Nie? To dlaczego przeciętny Afrykanin miałby wiedzieć, co jest sprawiedliwe w Ukrainie? – pyta realista Korzeniowski.
I trudno się z nim nie zgodzić. Skuteczna geopolityka polega na budowaniu skutecznych sojuszy. Skutecznych, czyli takich, które nie zależą niemal w całości od osoby piastującej kluczowe stanowisko w kluczowym kraju. I to jeszcze takiej, której na początku kadencji dało się do zrozumienia, że się jej nie lubi.