Buldożery przedzierające się przez tropikalną roślinność na Tinianie – wyspie na Pacyfiku, niemal 3 tys. km od wybrzeża Chin – mogłyby sugerować wielkie wykopaliska archeologiczne. W rzeczywistości odsłaniają one pasy startowe North Field – dawnej największej bazy lotniczej świata. To stąd w sierpniu 1945 roku wystartowały B-29, które zrzuciły bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki. Dziś, 80 lat później, Ameryka wraca do tego miejsca, przygotowując się na rywalizację z Pekinem.

ikona lupy />
Wyspa Tinian na Pacyfiku / Google Maps

Amerykanie szukają sposobu na chińską "włócznię"

Tinian, który w czasie wojny pozwalał Amerykanom "miażdżyć japońskie miasta", dziś staje się elementem strategicznej gry z Państwem Środka. Jak zauważa brytyjski tygodnik "The Economist", Chiny dysponują obecnie tzw. "długą włócznią": potężnym arsenałem rakiet zdolnych zniszczyć amerykańskie bazy w regionie.

Dlatego amerykańskie lotnictwo rozbudowuje lotnisko cywilne na Tinianie, by mogło służyć jako zapasowe lądowisko dla samolotów wojskowych w wypadku konfliktu zbrojnego. To między innymi tam niedawno miały miejsce manewry REFORPAC (Resolute Force Pacific) – największe od czasów zimnej wojny – w toku których ponad 400 maszyn ćwiczyło zdolność szybkiego przerzutu sił z kontynentu. Ćwiczenia były także testem doktryny Agile Combat Employment (ACE), czyli "zabawy w chowanego". Polega ona na tym, że samoloty rozpraszają się po małych bazach, łączą w powietrzu, uderzają i znów się rozpraszają.

W promieniu 1000 km od Chin nic nie przetrwa

Z powodu rosnącego zasięgu chińskich pocisków Amerykanie nie mogą już "masowo koncentrować samolotów w dużych bazach blisko pola walki". Inspiracją stają się doświadczenia Ukrainy, której samoloty przetrwały tylko dzięki ciągłemu przemieszczaniu się z bazy do bazy.

– Musimy być zabójczy i elastyczni. Łączymy siły dla efektu, a rozpraszamy się, by przetrwać – uważa szef sztabu US Air Force gen. David Allvin.

Wyliczenia Timothy’ego Waltona z Hudson Institute, waszyngtońskiego think tanku, pokazują skalę zagrożenia. Według nich Chiny mogłyby zasypać 2000 bombami i pociskami dziennie cele w promieniu ok. 920 km od swojego wybrzeża. Szczególnie narażona jest baza Kadena na Okinawie, na którą mogłoby spaść setki z nich. Jednocześnie chińskie rakiety dalszego zasięgu mogłyby trafiać w cele na wyspie Guam (450 pocisków dziennie), Alasce (kilkadziesiąt) i Hawajach (około 20).

Niedobór baz i "pasywnej obrony"

Ameryka i jej sojusznicy mają jedynie 21 lotnisk, które mogą przyjmować duże samoloty – tankowce i bombowce. Dla myśliwców teoretycznie dostępnych jest około 125 pasów startowych. Problem w tym, że większość z nich leży zbyt daleko od Chin, by samoloty mogły tam stacjonować i prowadzić operacje bez ciągłego tankowania w powietrzu. Dodatkowo każde użycie takich baz wymagałoby zgody państw-gospodarzy, które musiałyby liczyć się z retorsjami ze strony Pekinu. Tymczasem lotniskowce – broń, która w czasie II wojny światowej przesądziła o zwycięstwie na Pacyfiku – dziś są coraz bardziej narażone na chińskie pociski DF-26B o zasięgu ponad 3700 km.

Stąd znaczenie Tinianu: cztery pasy startowe mają stać się alternatywą dla dwóch w bazie Andersen na Guam. Amerykańskie dowództwo powtarza, że potrzebuje "miejsc, nie baz", aby realizować ACE, ale im bardziej rozprasza siły, tym więcej punktów musi chronić. Think-tanki ostrzegają, że USA zaniedbują rozbudowę tzw. "pasywnej obrony", czyli betonowych schronów czy przenośnych osłon, które utrudniałyby skuteczne uderzenie rakietowe. Podczas ćwiczeń na Guam kilkadziesiąt myśliwców stało jednak w otwartym polu – wygodne dla obsługi lotniska, lecz stanowiąc łatwy cel dla potencjalnego wroga.

Zagrożona logistyka i system dowodzenia

Przetrwanie amerykańskich sił wymaga sprawnego zaplecza. Transport paliwa, części i ekip technicznych będzie narażony na ataki. Rozwiązaniem ma być druk 3D części na miejscu czy wykorzystanie Australii jako bezpieczniejszego zaplecza.

– Logistyka i utrzymanie są absolutnie kluczowe do zapewnienia zdolności bojowej lotnictwa – podkreśla gen. Kevin Schneider, dowódca amerykańskich sił powietrznych na Pacyfiku.

Amerykanie obawiają się także zakłóceń w funkcjonowaniu systemów dowodzenia. Ewentualna walka z Chinami obejmie bowiem ataki na satelity i sieci danych. Dowództwo podkreśla jednak, że kluczem będzie "mission command", czyli samodzielne działanie dowódców w polu – bez drobiazgowych rozkazów, ale zgodnie z intencją przełożonego. To, zdaniem amerykańskich oficerów, ich przewaga nad ściśle hierarchicznym i sztywnym systemem dowodzenia w siłach chińskich.

Czy to wystarczy, by obronić Tajwan?

Chińska strategia może zakładać nie tyle pokonanie USA, ile "odstraszenie ich na tyle długo, by przejąć Tajwan". Symulacje sugerują, że po wyczerpaniu chińskich rakiet Amerykanie mogliby powstrzymać desant, ale koszty byłyby ogromne. Dodatkowo "większa zdolność przemysłowa Chin może dać im przewagę w długim starciu".

Według Davida Ochmaneka z amerykańskiego think tanku RAND, Pekin już teraz ma siłę, by "na długo paraliżować bazy w pierwszym łańcuchu wysp (jak Japonia – red.), a wkrótce także w drugim". Jego zdaniem lepszym rozwiązaniem może być użycie dronów bojowych startujących z wyrzutni czy ciężarówek, które nie potrzebują pasów startowych.

Ameryka działa zbyt wolno

Po zdobyciu Tinianu w 1944 roku Amerykanie w pół roku zbudowali North Field. Dziś odbudowa idzie wolniej – po 18 miesiącach inżynierowie wciąż oczyszczają teren z roślinności. Na pytanie dziennikarza "The Economist", kiedy pierwsze F-22 będą mogły wylądować, dowodzący oficer "wzrusza ramionami". Tymczasem Xi Jinping wyznaczył swoim siłom cel: być gotowym do inwazji na Tajwan do 2027 roku. Ameryka – jak zauważa tygodnik – "nadal szykuje się do wojny z mentalnością czasu pokoju".