Niemiecki „Bild”, powołując się na źródło w ministerstwie obrony, podał, że Rosja w tym roku wzmocni działania przeciw NATO i przeprowadzi m.in. ataki hybrydowe na kraje bałtyckie. Pan te doniesienia nieco zbagatelizował na swoim profilu „X”.

Bartosz Chmielewski, ekspert od krajów bałtyckich w OSW: Niepotrzebnie nakręca się spirala paniki. Ryzyko lądowej inwazji Rosji na kraje bałtyckie w najbliższym czasie jest bardzo niewielkie. Podobnie uważa większość ekspertów i urzędników z państw bałtyckich – ministerstwa obrony Litwy, Łotwy i Estonii nie zakładają, żeby w tym roku ze strony Rosji wydarzyło się cokolwiek radykalnego. Ten artykuł „Bilda” został zresztą przez nich skrytykowany. Baiba Braže z łotewskiego MSZ, a do 2023 r. zastępczyni Sekretarza Generalnego NATO ds. dyplomacji publicznej, tłumaczyła, że te doniesienia opierają się na dokumencie przedstawiającym jeden z natowskich scenariuszy ćwiczeń wojskowych w razie rosyjskiego ataku. Jak wiadomo, takie scenariusze zakładają często bardzo negatywne warianty, ale wcale nie muszą one okazać się rzeczywistością.

Odstraszanie potencjalnego agresora

Reklama

NATO i Komisja Europejska zagrożenie rosyjskie traktują jednak poważnie. Sojusz zapowiedział największe od czasów „zimnej wojny” ćwiczenia wojskowe.

Ćwiczenia NATO w państwach bałtyckich odbywają się regularnie, one mają różny charakter i skalę. Ich zadaniem jest przećwiczenie gotowości oraz odstraszanie potencjalnego agresora. Natomiast to jest standardowy, cykliczny element strategii Sojuszu i współpracy krajów członkowskich. Perspektywa inwazji Rosji na NATO - szczególnie na kraje bałtyckie, którymi ja się zajmuję – nie jest nierealna, ale jest bardzo mało prawdopodobna.

Politycy, wojskowi czy eksperci liczą się z takim scenariuszem od 2014 r., więc kraje bałtyckie sukcesywnie do takiego ataku się przygotowują i jeden mało wiarygodny artykuł w gazecie nic tu nie zmienia. Jeśli cokolwiek miałoby się dziać na pograniczu po stronie rosyjskiej, jakiekolwiek ruchy jednostek, to pewnie słyszelibyśmy ostrzeżenia ze strony instytucjiamerykańskich.

Te ćwiczenia NATO przy rosyjskiej granicy nie zaognią sytuacji? Rosja nie potraktuje ich jako pretekstu do własnych ruchów wojsk, czy wręcz jako casus belli?

A czy Rosja potrzebuje jakiegokolwiek pretekstu do takich działań? Putin może sobie dowolnie dobierać preteksty, a nawet samemu je tworzyć. Obawianie się tego, że przeciwnik zastosuje ruchy odwetowe, w przypadku akurat Rosji nie ma sensu. Rosja nie potrzebuje pretekstu i takie ćwiczenia nie pogorszą sytuacji. Wręcz odwrotnie – Moskwa liczy na brak takich działań, liczy na próby deeskalacji i negocjacji, co udowodniłoby im, że Zachód jest słaby, że się boi, że próbuje obłaskawiać Rosję.

Jakie inne elementy wojny hybrydowej, skoro nie atak fizyczny, może Rosja prowadzić względem krajów bałtyckich?

Wiele tych rzeczy się dzieje na bieżąco. Cyberataki z różną skalą i szkodliwością powtarzają się od lat. Działania podkopujące gospodarki Litwy, Łotwy i Estonii też są stałym elementem krajobrazu, natomiast kraje te są coraz mniej zależne gospodarczo od Rosji. To, co jeszcze do niedawna spinało ich z Rosją, to tranzyt towarów z Federacji i Azji do swoich bałtyckich portów. Spowolnienie w tym aspekcie jest faktycznie odczuwalne przez porty łotewskie, estońskie i litewskie. Natomiast np. gospodarka Estonii jest obecnie znacznie bardziej niż od rosyjskiej uzależniona od gospodarki szwedzkiej. Lewar rosyjski na kraje bałtyckie jest coraz mniejszy, więc nie widzę w tym aspekcie narzędzi, których Rosja mogłaby użyć, by dodatkowo szkodzić swoim sąsiadom.

Etap desowietyzacji

A zagrożenia wewnętrzne prokurowane przez liczną przecież mniejszość rosyjskojęzyczną?

To temat debaty publicznej od co najmniej dekady, czyli od 2014 r., gdy tzw. zielone ludziki dokonały zajęcia Półwyspu Krymskiego. W mediach globalnych czasem przebijają się tematy, że do podobnej quasi-wojskowej operacji mogłoby dojść w Narwie lub w Daugavpils (pol. Dyneburg – przyp. aut.), czyli dwóch miastach licznie zamieszkałych przez przedstawicieli mniejszości rosyjskojęzycznej. Natomiast wg mnie to jest mit, ponieważ w krajach bałtyckich nie ma inklinacji separatystycznych ze strony rosyjskojęzycznych mieszkańców.

Od 2022 r. Estonia i Łotwa prowadzą kolejny etap desowietyzacji przestrzeni publicznej. Likwiduje się nauczanie po rosyjsku, dokonuje zmian w ustawach migracyjnych, ogranicza język rosyjski, deportuje osoby podejrzane o szpiegostwo czy działania szkodliwe dla państwa, usuwa pomniki sowieckich bohaterów. I żadne z tych działań nie wzbudza większych protestów ludności rosyjskojęzycznej. Ten opór wobec obecnych zmian jest w Estonii czy na Łotwie marginalny, a skromna grupka prorosyjskich radykałów nie ma żadnego potencjału wywrotowego.

Na Łotwie widać opór ze strony mieszkających na Łotwie obywateli Rosji wobec wspomnianych ustaw deportacyjnych i samych deportacji?

Ta ustawa była przez łotewskich polityków klika razy liberalizowana i przesuwana się w czasie. Tymczasem z miesiąca na miesiąc liczba osób, które mogłyby jej podlegać, maleje – jesienią mówiło się o kilku tysiącach osób, od grudnia o 1,6 tys., potem o 1,3 tys., a obecnie o raptem 900 osobach. Część osób pewnie dobrowolnie wyjechała np. do innych państw UE, a część rejestrów wykorzystywanych przez państwo, może być nieaktualna.

Inna sprawa, że łotewski urząd ds. migracji i obywatelstwa przyznaje, że procedury deportacyjne są tak skompilowane, że wręcz sam zachęca mieszkańców bez łotewskiego paszportu do przejścia ścieżki naturalizacyjnej. Pamiętajmy też, że na końcu procedur każdej osobie z nakazem deportacji przysługuje prawo do odwołania. Na Łotwie jest całe grono prawników związanych politycznie ze środowiskiem mniejszości etnicznych, którzy będą bronić i zaskarżać w sądach tego typu decyzje.

W styczniu służby graniczne Łotwy wyprowadziły z domu i deportowały rosyjskiego działacza Borisa Katkova. Sprawa była głośna w Rosji, komentował ją rzecznik Kremla i rzeczniczka rosyjskiego MSZ. To duże wydarzenie na Łotwie?

Pojedyncze deportacje z państw bałtyckich zdarzały się już wcześniej i będą się zdarzać w przyszłości. To jest pewien constans, że władze łotewskie czy estońskie wydalają obywateli Federacji Rosyjskiej, których uważają za zagrożenie dla bezpieczeństwa. Kreml zawsze się odgraża, ale poza komentarzem czy potępieniem nie dochodzi do żadnych większych incydentów. W zeszłym tygodniu ogłoszono, że z Estonii musi wyjechać metropolita lokalnego kościoła prawosławnego, któremu władze nie zgodziły się przedłużyć prawa pobytu. Ma czas na opuszczenie Estonii do 6 lutego, inaczej będą interweniować służby.

Brak poparcia dla „ruskiego miru”

Jak wyglądają obecnie sprzyjające Rosji ugrupowania polityczne w krajach bałtyckich?

W Estoniiod wiele lat funkcjonuje „Estońska Partia Centrum”, która zbiera głosy rosyjskojęzyczne, ale też Estończyków. To partia mainstreamowa, do niedawna jedno z trzech głównych ugrupowań estońskiej sceny politycznej. Z tego ugrupowania wywodzili się estońscy premierzy np. Jüri Ratas. Partia ma skrzydło uważane za prorosyjskie, ale zasadniczo jest wyważona w narracji i działaniach. W Estonii działa też od dwóch lat ruch „Koos”, czyli „Razem”, który grupuje radykalnych prorosyjskich działaczy bez względu na pochodzenie etniczne. Natomiast ten ruch nawet w rosyjskojęzycznej Narwie nie jest w stanie zdobyć większego poparcia.

Na Łotwie mieliśmy, uważaną za sprzyjającą Rosji, Socjaldemokratyczną Partię „Zgoda”, która od 2011 r. aż do 2022 r. wygrywała wybory do parlamentu, Nie była jednak w stanie rządzić, ze względu na koalicję mniejszych partii centroprawicy, reprezentujących głos od liberalnego centrum po łotewskich narodowców. Socjaldemokratyczna Partia „Zgoda” rządziła za to samorządami, w tym największymi miastami, czyli Rygą i Daugavpils (pol. Dyneburg – przyp. aut.). Partia w skali kraju potrafiła uzyskiwać poparcie od 20 do 25 proc., gdyż głosowali na nią także etniczni Łotysze. Po rosyjskiej inwazji w 2022 r. na Ukrainę poparcie raptownie spadło, odszedł od nich nie tylko elektorat łotewski, ale i radykalny prorosyjski. Obok „Zgody” w wyniku rozłamu z 2021 r. powstało ugrupowanie „Dla Stabilności!”, na które głosuje 5-6 proc. bardziej radykalnie nastawionych wyborców rosyjskojęzycznych. Partia weszła do parlamentu, ale jest poza koalicją, na marginesie polityki, i nie ma żadnych zdolności decyzyjnych w parlamencie.

Litwa – która notabene w tym roku ma wybory prezydenckie i parlamentarne – jest chyba najmniej zainfekowana „ruskim mirem”?

To zależy, jak na tę kwestię spojrzymy. Mniejszość rosyjska na Litwie jest najskromniejsza ze wszystkich trzech państw bałtyckich, więc i ich siła polityczna jest raczej marginalna. Na Litwie ugrupowania mniejszości, by przekroczyć 5-proc. próg wyborczy, musiały się zjednoczyć pod jednym szyldem, zrzeszając elektorat polski i rosyjski. Nie oznacza to jednak, że z automatu partia mniejszości musi być prorosyjska.

Na przestrzeni ostatnich lat pojedynczy politycy życzliwie myślący o Rosji występowali w różnych ugrupowaniach litewskiej sceny politycznej. Dziś jednak w głównym nurcie litewskiej polityki próżno szukać osób, które publicznie by artykułowały stanowisko przyjazne Rosji czy Białorusi. Jeżeli tacy nadal są, i mają jakiekolwiek znaczenie, to są to raczej etniczni Litwini, którzy np. prowadzą interesy w Rosji.

Czyli Litwini, Łotysze, Estończycy śpią spokojnie i nie boją się rosyjskiego niedźwiedzia?

Śpią spokojnie, bo w podobnym, lekkim napięciu są od co najmniej 10 lat. Ale to nie jest strach, który paraliżuje. Odwrotnie – te emocje działają mobilizująco i na mieszkańców, i na polityków. Takie artykuły jak ten w „Bildzie” nie powodują paniki, raczej przypominają o konieczności rozwijania własnej obronności i dbania o bezpieczeństwo. Mam wrażenie, że straszenie Rosją odbierane jest w państwach bałtyckich jako rosyjska propaganda, próby destabilizacji i zastraszania.

Ataki werbalne ze strony Kremla

Stosunek społeczeństwa do Rosjan w tych krajach jest podobny jak w Polsce?

Z punktu widzenia socjologicznego jest jedna znacząca różnica. Litwa, Łotwa i Estonia ucierpiały od Sowietów znacznie bardziej niż Polska. Były częścią Związku Radzieckiego i w latach 1944-91 doświadczały wywózek w głąb ZSRR, rusyfikacji życia publicznego i prywatnego, a sam reżim komunistyczny pod wieloma względami był bardziej represyjny. Więc tło stosunków z Moskwą i Rosjanami w tych krajach jest nieco inne niż w Polsce. Niemiłość do Rosji, jaką czują Bałtowie, jest standardowym elementem życia publicznego narodów bałtyckich od 1991 r., a nie dopiero od 2014 r. czy 22 lutego 2022 r.

Podsumowując - jaki pisze pan scenariusz rozwoju wydarzeń na 2024 r.?

Nie sądzę, żeby w tym roku miało wydarzyć się cokolwiek spektakularnego z perspektywy stosunków Rosja-region. Łotwa i Litwa nadal będą odczuwać pewną presję migracyjną z Białorusi, ale to się dzieje od dłuższego czasu, choć z różnym natężeniem. W zeszłym roku Rosja zwiększyła też naciski na Finlandię, być może podobnie będzie w stosunku do Estonii. Będą też oskarżenia o rusofobię, o gnębienie mniejszości rosyjskiej, o faszyzm, o bycie „psem łańcuchowym Zachodu”. Typowe ataki werbalne ze strony Kremla, nic nowego. Uspokajałbym więc nastroje, bo niewiele wskazuję, by ogólna taktyka Moskwy zmieniła się wobec tego, co obserwowaliśmy w 2023 r.