Przez pierwsze cztery miesiące wojny byłam wyjęta z życia. Pamiętam ten czas tylko ze zdjęć. Dzięki nim widzę, jak rozwijał się mój synek. Mąż z czasem pomógł mi zbudować ścianę, bez tego bym zwariowała. Ja w Polsce, moja mama w Odessie. Kolejne nieszczęścia, chęć niesienia pomocy każdemu. Pożary, które wybuchały na zgliszczach poprzednich – wyrzuca z siebie Inessa. To jej wspomnienia z początku wojny. Na swój sposób sparzyła się na pomaganiu, na wolontariacie. Dziś wie, że gdyby działała tak dalej, byłaby to prosta droga do zatracenia siebie. Wybrała z czasem inną opcję – odkłada pieniądze i robi przelewy. Na konkretny cel, dla konkretnej osoby. To mniej spektakularne, mniej angażujące, ale pozwala żyć.
Wracamy do niektórych osób, które spotkałyśmy po 24 lutego 2022 r. O tamtych dniach opowiadają dziś, jakby zdarzyło się to dawno temu. Wielka akcja rozkręcana wysiłkiem ludzi, którzy często kompletnie nie mieli pojęcia o działalności charytatywnej. Przekonują, że tamte akcje miały głęboki sens. Dały czas niezbędny do tego, by mogła ruszyć machina pomocy ze strony państwa i dużych organizacji, które potrzebowały czasu na rozruch. Tamte dni dały im także wiedzę o nich samych i pokazały, jak ważne jest poczucie sprawczości. A to przyda się na kolejne miesiące i lata. Bo o ile test z niesienia pomocy zdaliśmy, to przed nami kolejny – z bycia razem.

W reakcji na szok

– Naomi Klein napisała książkę „Doktryna szoku”. O tym, jak działa współczesny kapitalizm, wykorzystując stan, w którym znajdują się kraje i narody. No więc my byliśmy w takim szoku, tylko podniesionym do sześcianu – opowiada Tomasz Misiak, współzałożyciel Work Service. – Szoku podbitym nieprzyjemnym uczuciem, że dotychczasowy, znany świat wali się w gruzach. Bo niby XXI w., istnieją UE, NATO, ale tuż za naszą granicą wybucha krwawa wojna, wjeżdżają czołgi, wkraczają tysiące żołnierzy. To spowodowało, że na nowo zrozumieliśmy: ci ludzie są tacy jak my i to samo może spotkać nas. Szok spowodował pozytywny oddźwięk i bezinteresowna akcja szybko stała się mocno zintegrowana, bo każdy odczuwał potrzebę zrobienia czegoś.
Reklama
Zawiązali ją ludzie biznesu, do tej pory zafiksowani na transakcjach, kontraktach. Wykorzystywali swoje kontakty, umiejętność szybkiego działania, decyzyjność. 250 osób skupionych w grupie na WhatsAppie, którym udało się zebrać i rozdysponować dziesiątki milionów euro w gotówce i usługach przy współudziale takich organizacji jak Pracodawcy RP, Corporate Connections, a potem Polskiej Rady Biznesu czy Konfederacji Lewiatan.
– Centrum dowodzenia było złożone z kilku osób pod moim przewodnictwem, ale nie kierownictwem. Bo od początku nie było liderów, ludzie się zmieniali. Zależnie od stanu zmęczenia, ale przede wszystkim tematu, który był do ogarnięcia. Szybko weszliśmy w system delegowania zadań znany z zarządzania przedsiębiorstwem. Ktoś zgłasza się z problemem, moim zadaniem jest odezwać się do osoby, która wie, co z tym zrobić – opisuje. Przykład? Dzwoni rabin z Warszawy. O godz. 23.25 ma autobus z dziećmi i kobietami z gminy żydowskiej z Charkowa, który wówczas jest pod ostrzałem. Chodzi o to, że tam, na miejscu są wciąż starsi ludzie potrzebujący lekarstw i specjalistycznych środków higienicznych. I trzeba to wysłać, gdy autobus będzie wracał do Ukrainy. Czas jest do godz. 6 rano. – Pamiętam, że w tę akcje mocno zaangażował się m.in. Rafał Sonik. W nocy dzwonił po hurtowniach. Zdobył wszystko po cenach poniżej kosztów produkcji. Były kolejne akcje, chodziło o żywność dla dzieci, łóżka...
Tomasz Misiak podaje kolejne przykłady. Choćby to, jak dzięki zaangażowaniu Artura Kozienki (szefa Kazara) w ciągu kilku dni udało się stworzyć w Przemyślu wielkie centrum recepcyjne. Powstało w dawnym Tesco. Zostało potem zaopatrzone w lekarstwa i środki higieniczne dzięki takim firmom jak Adamed, Aflofarm, Polpharma.
– Dziś grupa jest nieaktywna, ale w tamtym momencie każdy zrobił swoje. Gdy rząd, samorządy były często bezradne. I gdy nie było jeszcze decyzji o przeznaczeniu środków, brakowało przepisów, ustawy – wylicza Tomasz Misiak. Przekonuje, że to był niezwykły odruch polskiego biznesu i społeczeństwa. Dał czas niezbędny do tego, by mogła zaistnieć pomoc systemowa. Dziś realia są inne. Jest finansowanie z budżetu, wsparcie międzynarodowe, z UE. I są regulacje.
Misiak zwraca uwagę, że choć wówczas była to pomoc bezinteresowna, ludzki odruch, dziś biznes czerpie korzyści z udzielonego wsparcia. – Jako gospodarka nie jesteśmy w recesji w dużej mierze dzięki pracownikom z Ukrainy. Po wojnie będzie trudny politycznie czas. I już widać mocną tendencję do reshoringu, czyli przenoszenia do kraju macierzystego działalności, która była prowadzona w innym państwie. Na przykład operacji logistycznych bliżej miejsca obsługiwanych rynków. Polska może na tym zyskać, stając się miejscem znaczących inwestycji. Bo to jest także lekcja najpierw z pandemii, a teraz z wojny: trzeba zachowywać samowystarczalność w regionie, zamiast drżeć o łańcuchy dostaw.
Tomasz Misiak opowiada, że akcja sprzed roku to olbrzymia siła, potencjał do wykorzystania także w innych przypadkach. – Poznaliśmy się od innej strony, co przekłada się na relacje. Między nami jest więcej wzajemnego zaufania podbitego uznaniem – dodaje.
Krzysztof Inglot, ekspert rynku pracy, założyciel Personnel Service, także opowiada o tym, że decyzja o niesieniu pomocy zapadła natychmiast. – Zaczęliśmy od 50 miejsc noclegowych w naszych hotelach pracowniczych. Podjęliśmy współpracę z ambasadą Ukrainy, pomagając jej znaleźć centra logistyczne. Dziś, dzięki zaangażowaniu naszych klientów, ale również innych agencji pracy, które włączyły się w akcję, mamy ich 50. Na granicę polsko-ukraińską wysyłaliśmy nasz rekrutobus, który był rodzajem przystani dla uchodźców – mogli tam naładować telefon, odpocząć i zjeść ciepły posiłek. Udostępniliśmy też bezpłatnie dla Ukraińców aplikację Workport, którą rozwijamy od kilku lat. Po wybuchu wojny wystarczyło wybrać pomiędzy kafelkami „Pomagam” a „Potrzebuję pomocy”. Dzięki temu poszukający wsparcia mogli je łatwo znaleźć, a firmy i osoby indywidualne dodać swoje ogłoszenie – wylicza.
Od początku założeniem była pomoc długoterminowa. – Na rekrutacji znamy się najlepiej, dlatego tam kontynuowaliśmy działania. Do Polski przyjeżdżały głównie kobiety z dziećmi, więc skupiliśmy się na ich potrzebach. Podjęliśmy współpracę z Urzędem Miasta Wrocławia, by zapewnić miejsca w żłobkach i przedszkolach. Około 1 tys. Ukrainek skorzystało z naszego szkolenia na obsługę wózków widłowych, z czego ponad 90 proc. zostało zatrudnionych u naszych klientów. Dzięki temu mogą zarabiać więcej niż na podstawowych stanowiskach w usługach czy turystyce. Obecnie w całej naszej organizacji 1815 pracowników odbywa kursy, które podnoszą lub uzupełniają ich kwalifikacje zawodowe, by mogli znaleźć dobrą pracę. W Jeleśni rekrutowaliśmy 1,2 tys. osób, które szukały pracy w Polsce. Część z tej grupy to pracownicy relokowani z fabryk w Ukrainie. Wystosowaliśmy również prośbę do pracodawców, by udostępnili więcej stanowisk dla pań. Aż 80 proc. klientów zweryfikowało swoje możliwości, co spowodowało, że proporcje zatrudnienia zmieniły się: wcześniej przeważali mężczyźni (ok. 55 proc.), teraz 60 proc. zatrudnionych to kobiety.
Zdaniem Inglota chęć niesienia pomocy nie zmalała. Zmienił się za to obraz wojny. Dziś to przede wszystkim konflikt militarny i potężny wysiłek idzie w tym kierunku. – Dlatego najbardziej adekwatna pomoc to broń, której społeczeństwo nie może dostarczyć. To jest w gestii rządów i państw – ucina.
Aleksandra Wierzba, specjalista ds. CSR w PepsiCo Consulting Polska, pamięta poranek, kiedy dowiedziała się o ataku na Ukrainę. – Jeszcze przed południem grupy pracowników mobilizowały się na wewnętrznych kanałach komunikacyjnych, szukając sposobów na pomoc Ukraińcom. Indywidualnie i jako organizacja. Przede wszystkim jednak zastanawialiśmy się, jak pomóc naszym koleżankom i kolegom z PepsiCo Ukraina, z którymi na co dzień współpracowaliśmy – opowiada. I podkreśla, że firma szybko utworzyła system wsparcia. Najpierw chodziło o to, by przejąć ludzi z granicy i znaleźć im dach nad głową, ale potrzeby szybko rosły. – Początek marca był okresem, gdy właśnie sprzedaliśmy nasze główne biuro w Warszawie. Budynek przy ul. Zamoyskiego był wyposażony w łazienki z prysznicami, kuchnie oraz wydzielone gabinety. Po lekkich przeróbkach idealnie nadawał się do ugoszczenia osób, dla których firma nie zdążyła wynająć mieszkań. W tym czasie zapotrzebowanie na wynajem w Warszawie było tak wysokie, że nie sposób było znaleźć jakiejkolwiek oferty, szczególnie że w wielu przypadkach znające się mamy i dzieci chciały zamieszkać razem. Dzięki zaangażowaniu zarządu oraz nowego właściciela nieruchomości udało się stworzyć hotel PepsiCo, w którym uchodźcy mogli zatrzymać się na dłużej – opisuje Aleksandra Wierzba.
Przed przyjazdem pierwszych rodzin podzielili się pracą. Był zespół rozkładający łóżka polowe, ścielący je, kolejny pomagający zainstalować małe AGD, przygotowujący system oznaczeń w języku ukraińskim, sortujący produkty spożywcze, higieniczne oraz odzież. Dodatkowo „opiekunowie rodzin” pomagali w sprawach administracyjnych tym, którzy zdecydowali się pozostać w Polsce, oraz tym, którzy ugościli potrzebujących u siebie.
Taki typ pomocy – doraźny i oparty na wolontariacie – dominował przez pierwsze trzy miesiące wojny. Z biegiem czasu wygasał. Dzięki współpracy firmy z PCK udało się m.in. otworzyć punkty integracyjno-edukacyjne w Puławach, Ciechanowie, Białousach czy Nowej Soli. – Chaos pierwszych dni wojny sprawił, że każdy czuł w sobie potrzebę pomagania. Nie ma dobrego słowa na opisanie sytuacji, w której jesteśmy teraz. Nie jest przecież stabilnie ani normalnie, ponieważ wojna trwa. Duże organizacje mają jednak know-how i zasoby, dzięki którym mogą działać szybciej i efektywniej. Biegacze mówią, że długie dystanse zalicza się głową – mówi Wierzba. Tak, w pierwszych tygodniach zryw był spektakularny, ale jeśli chęci i empatii ma starczyć na długo, to liczą się stabilność i doświadczenie.

Dla kogo ta Polska?

Inessa mieszka w Polsce od ponad sześciu lat. Jest z Odessy. Kończy polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. W Ukrainie uczyła się pięciu języków. Z polskim szło jej tak dobrze, że wystartowała w olimpiadzie, która była przepustką na uczelnię. Jej tata pracował w Sosnowcu, potem we Wrocławiu. Dziś jest w Kanadzie. A mama? W Odessie, w ich rodzinnym domu. I jeśli będzie się przeprowadzać, to najwyżej do Kijowa lub Lwowa. Dalej nie ma zamiaru. Ostatnio obrona zbiła w powietrzu 13 rakiet, ale niektóre trafiły w elementy infrastruktury, więc z obiecanego prądu na kilka godzin dziennie nici. – Mama ogrzewa więc mieszkanie gazem, bo ten jeszcze jest. Ugotuje też coś dla siebie, nakarmi zwierzęta – opowiada dziewczyna. – Wojna udowodniła, że macie olbrzymie serca, ale są wśród was ludzie podatni na dezinformację. Nawet bardzo inteligentne osoby trafiają pod wpływ mediów, zwłaszcza społecznościowych – mówi.
Co ją raziło i nadal razi? Współczesne wydanie hasła „Polska dla Polaków”, czyli „jak jesteś w Polsce, to się dostosuj, a jak ci nie pasuje, to do widzenia”. Na to nakłada się stereotyp uciekinierów wojennych, do którego nie pasują ładnie ubrane, pomalowane dziewczyny. – Znam takie, co nasłuchały się od „życzliwych”, by wracały do siebie – opowiada Inessa. Ale na drugiej szali jest historia z początku marca. Była w Nowym Dworze Mazowieckim, tłumaczyła dla grupy z Ukrainy, a jednocześnie ogarniała tony pomocy, ubrań, kosmetyków. Natknęła się na młodą kobietę z Charkowa, która wyraźnie potrzebowała odreagować. Następnego dnia wrzuciła na swój profil relację z tego, jak rozbija się drogimi autami z Polakami poznanymi właśnie na Tinderze. – Przez to sama miałam dylemat. Jestem tu, a oni walczą tam. Z myślenia, co mi wypada, a co nie, wyleczył mnie brat mamy – opowiada Inessa. – Zanim wyjechał, przekonywał mnie, bym nie marnowała ani chwili. On jest gotowy oddać życie, żebym ja mogła pójść do kawiarni, z synkiem na spacer do parku. On walczy za normalność dla nas.

Treść całego artykułu przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.