Przed niedzielnymi wyborami na Białorusi Moskwa i Bruksela wspierają ruchy, które mogą realnie zmiękczyć system władzy Aleksandra Łukaszenki. Później podzielą się wpływami w tym kraju
Od objęcia władzy przez Aleksandra Łukaszenkę 16 lat temu nie było jeszcze na Białorusi wyborów, które budziłyby tyle emocji. I tylu sprzecznych opinii co do ich wyniku. Niby wszystko jest jasne: jak zwykle wygra Łukaszenka, bo to jego ludzie liczą głosy. Jest tylko jeden problem: pojawiło się co najmniej dwóch graczy, którzy równocześnie cieszą się sympatią Rosji i Zachodu. Pierwszy – Uładzimir Niaklajeu – wypracował nowy system finansowania opozycji, w którym główny strumień pieniędzy płynie ze Wschodu. Drugi – Andrej Sańnikau – to były wiceszef MSZ z doskonałymi kontaktami w Moskwie i na Zachodzie. Obaj ze sobą ściśle współpracują. I obaj mają wielką chęć wejść do systemu władzy. Nieważne za czyje pieniądze.
Poparcie i Rosji, i Zachodu nie jest przy tym bezwarunkowe. Kremlowi zależy na osłabieniu Łukaszenki, by przejąć najlepsze kąski białoruskiej gospodarki – choćby takie jak rafineria w Mozyrzu. Również Zachód szykuje się do prywatyzacji za Bugiem. Właśnie dlatego w sprawy białoruskie tak aktywnie angażują się Niemcy i szef MSZ tego państwa Guido Westerwelle. Już dziś milicja białoruska jeździ oplami. W przyszłości Berlin liczy również na perspektywiczny rynek zbytu dla swoich towarów. Polska też ma swój interes na Białorusi. W przyszłym roku szykuje się sprzedaż państwowych firm, z których Mińsk chce pozyskać 5 mld dolarów.

>>> Czytaj też: Szansa dla Polski: Białoruś rozpoczyna wielką prywatyzację

Wiosna 2010. Rusza kampania Mów Prawdę!, której liderem zostaje poeta i polityk Uładzimier Niaklajeu. Od początku widać rozmach i pieniądze, których kreujący się na Vaclava Havla artysta nie zainwestował z własnych oszczędności. Tropy wiodą do Rosji. Choć sam kandydat przy każdej okazji zaprzecza, by brał od Kremla. – Jest wielu niezadowolonych z polityki obecnych władz Białorusinów. To biznesmeni żyjący za granicą. Również w Rosji – mówił o swoich finansach w rozmowie z „DGP”. Tę samą wersję przedstawiali jego współpracownicy. Od najniższego do najwyższego szczebla.
Reklama

Mów Prawdę!, skąd masz pieniądze

Przeciwnicy są innego zdania. Do ambasad unijnych w Mińsku latem trafił list, w którym pisano, że strumień pieniędzy pochodzi wprost z Rosji. Jego autorzy przekonywali, że w finansowanie Mów Prawdy! zaangażowani są skłóceni z Łukaszenką i przebywający w Rosji były wiceszef kontrwywiadu KGB płk Faryd Kancerau i były szef MSW generał Uładzimier Naumau. Można ich nawet od biedy podciągnąć pod definicję białoruskich biznesmenów pracujących w Rosji. Obecnie współpracują bowiem z Gazprombankiem. To trzecia pod względem wielkości instytucja finansowa w Rosji.
– Istnieje wiele faktów potwierdzających, iż kampania została sfinansowana z Rosji – mówi „DGP” politolog z Centrum Edukacji Politycznej Andrej Lachowicz. Sam Niaklajeu przekonuje, że „z ludźmi, którzy mają krew na rękach”, nie ma nic do czynienia.
Prawdopodobnie właśnie wsparcie z Rosji doprowadziło do brutalnej rozprawy z ruchem Mów Prawdę! latem 2010. Podczas przesłuchań ludzi Niaklajeua funkcjonariuszy KGB i MSW szczególnie interesowały źródła finansowania ruchu. Nieprzypadkowo w marcu 2010 specsłużby przeszukały też mieszkanie lidera Europejskiej Białorusi, byłego wiceszefa MSZ Andreja Sańnikaua. Amerykański „Newsweek” właśnie jego nazwisko wymieniał w kontekście wsparcia z Kremla w najbliższych wyborach. Sam Sańnikau unika odpowiedzi na pytania o tę sprawę, deklarując jedynie: „Rosja jest naszym strategicznym partnerem”.
Powodów do oskarżeń o związki z Rosją dostarcza zresztą sam Niaklajeu. Bo podczas konferencji prasowej zorganizowanej pod koniec października, na której przedstawiał swój program odnośnie do przyszłej polityki zagranicznej, wygłosił manifest, który mógłby mieć tytuł „Jak zamierzam odwdzięczyć się Moskwie”. Jego zdaniem nie powinno być mowy o blokowaniu sprzedaży Rosji interesujących ją obiektów, w tym rurociągów i rafinerii. Jak ocenił, Białoruś nie ma kapitału koniecznego do ich utrzymania, a inwestor zachodni kupiłby je tylko po to, by odsprzedać potem Rosji. Wskazał, że rafinerie na Białorusi przerabiają obecnie surowiec rosyjski, więc jeśli Rosjanie będą ich właścicielami, „łatwiej będzie z nimi regulować te kwestie, które dzisiaj praktycznie są niemożliwe do rozwiązania”. Niaklajeu oznajmił również, że nie zamierza w razie wygranej doprowadzić do zerwania obecnych porozumień między Białorusią a Rosją dotyczących spraw gospodarczych i społecznych, a także umów wojskowych.
Zapytany o swoją prorosyjskość, odpowiada z rozbrajającą szczerością: „Proszę panów, ona mi nie szkodzi. Białorusini z definicji z sympatią odnoszą się do Rosji. Co innego, gdybym mówił o wstąpieniu kraju do NATO”.
Co ciekawe, jednym z celów Rosji na Białorusi jest właśnie próba wymuszenia na Łukaszence wyprzedaży kluczowych przedsiębiorstw. W tym rafinerii, o których mówił Niaklajeu.
Opozycja jak nigdy przedtem ma pociąg do władzy. I jak nigdy przedtem myśli o polityce realnie. Mów Prawdę! przygotowuje się do budowy struktur lokalnych w regionach i ewentualnych wyborów parlamentarnych. Niaklajeu i Sańnikau udzielają wywiadów na prawo i lewo. Nawiązują i odnawiają kontakty w nomenklaturze. Obaj mają doskonałe głębokie gardła w białoruskich władzach zarówno na szczeblu lokalnym, jak i centralnym. Do tego stopnia, że jeden ze współpracowników Niaklajeua dostał od zaprzyjaźnionych ludzi w MSW plany rozmieszczenia OMON w razie manifestacji na mińskim placu Październikowym po niedzielnych wyborach.
Sańnikau w tym duecie odpowiada za PR za granicą. Jako były dyplomata wie, do kogo zadzwonić. Z kim rozmawiać, by zdobyć wywiad w renomowanej telewizji. Nie przypadkiem to właśnie on, a nie kto inny, komentował sytuację w kraju w ekskluzywnym i wydawałoby się niedostępnym dla białoruskich kanapowych opozycjonistów „Hard Talk” w BBC.
Jest jeszcze jedna ważna postać tej rywalizacji. To Jarosłau Ramanczuk, który krzyżuje plany duetu Niaklajeu – Sańnikau. Liberalny ekonomista zna swoją wartość: w ostatnich wyborach parlamentarnych niemal zdobył mandat deputowanego. Co chwila wypuszcza do prasy sensacyjne newsy. Ostatnio, że prezydent proponuje mu posadę premiera. Pytany, co oferuje w zamian za premierostwo, ma problem z odpowiedzią.
Przeciwnicy Ramanczuka tłumaczą te newsy następująco: Łukaszenka poprosił, by odegrał rolę technicznego, czyli nie godził się na jednego kandydata opozycji i tym samym rozdrabniał głosy jej zwolenników. Nagrodą będzie posada w rządzie. Sam Ramanczuk komentuje w rozmowie z „DGP”: „To bzdura. Nie ma żadnego dealu z władzą”.

Pociąg do władzy

Każdy z tych trzech rywali Łukaszenki to już inna jakość opozycji niż przed pięciu laty. Niaklajeu ma pieniądze. Sannikau jest byłym ministrem. Ramanczuk otarł się o mandat parlamentarzysty w ostatnich wyborach. Doradzał też prezydentowi w sprawach ekonomicznych. Każdy z nich ma kompetencje. I dobre kontakty za granicą. Nie chcą żyć z grantów. Daleko im do stypendialno-kanapowego stylu aktywistów a la Aleksander Milinkiewicz. Wypracowali własne schematy finansowania, tak by specsłużby Łukaszenki nie mogły łatwo namierzyć, skąd pochodzą pieniądze. Niaklajeu robi własne sondaże (te dla mediów często są podkręcone na korzyść opozycji, na potrzeby kampanii jak najbardziej profesjonalne i chłodne jakby rodem z szafy kagiebisty). W dniu wyborów będzie fachowy exit poll. Nawet jeśli nic nie ugrają teraz, mają plan na dzień po. Niaklajeu zakłada partię. Sańnikau pewnie będzie go wspierał. Ramanczuk może wejdzie do systemu.
Zarówno Niaklajeu, jak i skonfederowany z nim Sańnikau liczą, że wybory prezydenckie są tylko przygrywką do klasycznego rozwiązania sporu satrapa – opozycja, jakie co ileś lat powtarzają się w byłym ZSRR. Czyli reformy konstytucyjnej, zwiększenia uprawnień rządu i przedterminowych wyborów do parlamentu, w których opozycja uzyska mandaty. Zarówno Rosja, jak i Zachód liczą na to, że taki scenariusz jest optymalny dla przynajmniej częściowego rozmiękczenia systemu. Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, podczas rozmów Sikorski – Ławrow jesienią tego roku w Warszawie szef rosyjskiego MSZ miał zadeklarować, że Kreml nie widzi problemu w wejściu do białoruskiego systemu władzy przedstawicieli opozycji. Taka deklaracja brzmi niemal jak wyrok na Łukaszenkę. Może nie teraz, ale w niedalekiej przyszłości. Pokonają go ci, którzy wiedzą, jak pozyskiwać i wydawać pieniądze.