Otóż dostaliśmy grant, który na takie między innymi cele możemy spożytkowywać. Przysługuje mi zwrot za hotel, za podróż oraz dieta. Dieta ta, niepodnoszona od sześciu lat, wynosi obecnie 23 zł dziennie. Z tym że 25 proc. przypada na śniadanie, tyleż na kolację, a 50 proc. na obiad. To jest dieta pracowników budżetówki. Natomiast prywatni przedsiębiorcy mogą ustalać wyższą, ale wtedy od tego, co przekroczy 23 zł, trzeba zapłacić podatek oraz ZUS (dlaczego ZUS – co ma dieta do emerytury?). Wyobraziłem sobie menu dzienne za 23 zł: na śniadanie chleb ze słoniną i kawa zbożowa, na obiad zupka chińska z papierka oraz chleb ze słoniną i musztardą, a na kolację – szaleństwo – chleb z wątrobianką oraz ewentualnie chrzanem, jeżeli starczy pieniędzy. Ostatnio pojawiły się w regulującym te zasady Ministerstwie Pracy radykalne siły, które zamierzały doprowadzić wysokość dziennej diety (przysługuje tylko przy wyjeździe powyżej 12 godzin, a przy wyjeździe między 8 a 12 godzin tylko jej połowa) do 30 zł. Dano im jednak odpór i dieta zostanie na dotychczasowym poziomie. Wprawdzie można zamieszkać w hotelu, ale jeżeli się nie zamieszka, to z kolei przysługuje ryczałt w wysokości 34 zł 50 gr jako równowartość noclegu. Ciekawe, czy na niektórych dworcach nie biorą więcej. Można jeszcze w ramach wydatków na wyjazd dojechać do pociągu czy do miejsca, w którym załatwiamy sprawy, ale tylko za 4 zł 60 gr. Wszystkie te sumy wzrosły w 2007 roku o odpowiednio: 1 zł, 2 zł oraz 20 gr. I to była ostatnia hojna podwyżka. Nie będę zadawał głupich pytań w stylu, czy na przykład któryś z urzędników rzeczonego ministerstwa był w podróży służbowej i brał takie diety. Jednak niepohamowana moja inteligencja domaga się uzasadnienia takich akurat sum. Kto i na jakiej zasadzie je ustalił, kto konsultował, kto był ekspertem, kto negocjował? Nie mam najmniejszych pretensji, to tylko czysta ciekawość, jak pracuje ludzki umysł i jakie są motywacje decyzji urzędniczych. Zgodziłem się już, że wbrew obietnicom trzeba nieustannie udowadniać, że się jest niewinnym, to znaczy przy każdej okazji (celuje w tym ZUS) okazywać nowe dokumenty i ścinać lasy na papiery co miesiąc składane, że nie wiadomo, czy jest obowiązek tymczasowego zameldowania i gdzie ja jestem zameldowany, bo w pewnym sensie w jednym miejscu, ale w innych sensach w trzech (inaczej dla policji, inaczej dla urzędu skarbowego, a inaczej dla banku). To na pewno wynik mojego dziwacznego i hulaszczego życia, ale dlaczego dieta wynosi akurat 23 zł? Pytam gromkim głosem i domagam się odpowiedzi. Domyślam się jej jednak. Otóż, jak widzieliśmy przy okazji całej znacznie poważniejszej sprawy z lekami refundowanymi, wiele decyzji zapada nie wiadomo dlaczego. To wcale nie jest wynik tego, co bywa krytykowane jako biurokracja. Motywacje decydentów w sprawie diety są zupełnie inne. Jest to mianowicie porażająca urzędnicza głupota. Setki tysięcy urzędników w Polsce siedzą i uzasadniają swoją egzystencję, więc muszą wymyślać najbardziej dowolne głupoty. Gdyby dieta wynosiła 230 zł, też bym się nie zdziwił. Tylko kiedy i kto całe to towarzystwo skutecznie rozpędzi albo każe im żyć za dzienną dietę, czyli z niedzielami razem za 690 zł miesięcznie