W jego planach smaczne posiłki i dużo spółkowania miały zastąpić pieniądz w roli podstawowej zachęty ekonomicznej. U Fouriera ludzie mieli jeść frykasy pięć razy dziennie i żyć przynajmniej 144 lata. Dziś nikt już nie stawia przed jedzeniem tak wysokich wymagań. Zostało ono zdegradowane do roli jednego z towarów.

Niestety – uważa Tyler Cowen. Ten wzięty amerykański ekonomista z George Mason Uniwerity wydał właśnie książkę, która przywraca jedzenie na zasłużony piedestał. Nosi ona tytuł „Ekonomista idzie na obiad” („An economist gets lunch”). „Liczy się każdy posiłek” – twierdzi Cowen, który obok kariery profesjonalnego akademika przez lata pisał gastronomiczne recenzje dla amerykańskiej prasy. Każde niesmaczne danie to dla niego nic innego jak utracona okazja do zwiększenia swojego zadowolenia z życia. Nie mówiąc już o negatywnych konsekwencjach niezdrowego żywienia.

Co zrobić jednak, by w pogoni za kulinarną ucztą doszczętnie nie zrujnować swojego budżetu? Dobre jedzenie kosztuje przecież więcej: czy to pieniędzy, które trzeba zostawić w restauracji, czy też czasu potrzebnego na kuchenne popisy we własnym domu. Zdaniem Cowena trzeba wykazać się innowacyjnością. Czyli tą samą cnotą, która pozwala na osiągnięcie przewag komparatywnych w każdej innej ekonomicznej rzeczywistości. Oto kilka jego rad. Poznaj i bezlitośnie wykorzystaj strategie cenowe restauratorów. Większość lokali zarabia na napojach. To tutaj osiąga się największe marże zysku. Dlaczego? To proste. Nawet największy sknera koncentruje się zazwyczaj na cenie dania głównego. Trzeba więc przyciągać go konkurencyjnym jedzeniem. Zadowolony, że znalazł ulubioną rybę w dobrej cenie, machnie ręką na cenę piwa. A potem rozochocony zamówi jeszcze jedną albo dwie dolewki.

To dlatego ceny napojów są w lokalach 2 – 3 razy wyższe niż w detalu. W przypadku dobrych win mówimy tu już o całkiem pokaźnych sumach. Wiedząc o tych zależnościach, Cowen radzi: jeśli naprawdę lubisz napić się na mieście – proszę bardzo. Ale jeżeli przyszedłeś coś zjeść, to skoncentruj się na jedzeniu i skorzystaj z zachodzącego tu zjawiska subsydiowania tańszych posiłków przez droższe napoje. Nie przesiaduj też pod żadnym pozorem w dobrze wyglądającej restauracji. Pamiętaj, że ona nie tylko sprzedaje jedzenie. Zapewnia ci również miejsce, płaci za obsługę czy muzykę. Im dłużej siedzisz w lokalu, tym bardziej z niego korzystasz. Nie dziw się więc, że kelnerzy będę się dopytywali, „czym jeszcze mogą ci służyć”. By uniknąć nieprzyjemności, będziesz musiał w końcu coś zamówić. Dlatego zastosuj strategię „jedz i uciekaj”. Posiedzisz i napijesz się później w tańszym miejscu. Ekonomista radzi też, jak nauczyć się wyzyskiwać restauracyjną siłę roboczą. Nie, nie chodzi o skąpienie na napiwkach. Raczej o wybranie takich miejsc, co do których możemy mieć pewność, że korzystają z tańszych pracowników.

Reklama

Na przykład lokale rodzinne (zwłaszcza prowadzone przez imigrantów). Bardzo prawdopodobne, że pracują w nich żona, dzieci albo wnuki właścicieli. A tym zazwyczaj płaci się mniej niż najemnikom. Efekt niskich kosztów pracy to zazwyczaj korzystniejsza dla naszego podniebienia i kieszeni relacja ceny do jakości. Kluczowy jest również sprytny wybór potrawy z menu. Zamawiamy to danie, które wydaje nam się najbardziej nieapetycznie opisane na karcie. Obłęd? Nie, raczej sprytna kalkulacja. Pamiętajmy, że strategią kuchni jest, by sprzedać jak najwięcej dań, które przynoszą największe marże zysku, czyli takich, które kuchnia może wykonać najszybciej albo ma ich najwięcej. Logiczne, że takie potrawy będą opisane w sposób najbardziej atrakcyjny jako specjalność zakładu.

I odwrotnie. Zamawiając te z pozoru nieatrakcyjne, można trafić na prawdziwe perełki. Zasada ta dotyczy zwłaszcza lokali turystycznych, które nie muszą budować swojej marki w oczach klienta. Wyposażeni w rady Cowena możemy wybrać się na poszukiwanie kulinarnych uniesień. Albo też zostać w domu i zacząć gotować samodzielnie w zgodzie z podstawami współczesnej ekonomii. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść.