Deregulacja powinna objąć w pierwszej kolejności, i to już dawno, te akty prawne, które przenoszą ducha tamtej epoki w nasze czasy, co rusz wikłając nas w sytuacje wprost kompromitujące.

Tak się okazało przy okazji nieszczęsnych nagród dla prezydiów Sejmu i Senatu, które miały wprawdzie swoją podstawę prawną, ale w przepisie wprowadzonym w maju 1989 r. – dosłownie w ostatniej chwili przed wyborami czerwcowymi. To smutne, że nikomu później nie przyszło do głowy wyrzucić tych przepisów z systemu, mimo że sama myśl, iż marszałkowie obu izb mogą nadal używać tej nagrodowej marchewki w stosunku do wicemarszałków (a jak się okazało w przypadku Sejmu – to i odwrotnie), jest przecież absolutnie niedorzeczna.

A to z uwagi na kontekst nowych warunków ustrojowych, tworzących całkowicie odmienną jakościowo relację pomiędzy większością parlamentarną a opozycją. I przede wszystkim z uwagi na nową pozycję ustrojową posła w ogóle. A nie przestaje on być przecież posłem (senatorem) z chwilą powierzenia mu funkcji wicemarszałka izby. Gdzieś w naszych głowach musi być też głęboko zakodowany podziw dla skuteczności pochodzącego z tamtego przeszłego okresu mechanizmu relacji biuro polityczne – rząd, skoro dzisiaj całkiem serio kilkunastu starszych panów plus jedna kobieta godzą się uczestniczyć w tworzeniu czegoś na kształt rządu, gabinetu cieni skazanego z góry na odgrywanie roli wyłącznie fasadowej. Przypomnijmy sobie, jak to było w tamtych czasach.

Ośrodkiem rzeczywistej władzy, i to we wszystkich krajach obozu socjalistycznego, było biuro polityczne partii. Przewodził mu I sekretarz partii, czasami sekretarz generalny, wcielając się w rolę i premiera, i ustawodawcy, i najwyższego sędziego zarazem.

Reklama

Tu zapadały najważniejsze decyzje, formalnie tylko potem podejmowane przez rząd in gremio bądź przez poszczególnych jego członków. W peerelowskiej radzie ministrów było miejsce dla przedstawicieli sojuszniczych partii, a nawet dla koncesjonowanych stowarzyszeń o charakterze quasi-politycznym, jak Pax, ale przecież nikomu nie przyszłoby do głowy wpuścić na obrady biura politycznego przedstawicieli ZSL czy SD, Paksu nie wyłączając.

Ta fasadowa struktura wykonawcza biura politycznego nazywała się wprawdzie rządem, miała nawet swojego nominalnego premiera, ale faktyczna pozycja prezesa rady ministrów brała się nie z tego, że kierował gabinetem ministrów, ale z tego, że był zawsze członkiem biura politycznego partii.

Urządzenie tak proste jak konstrukcja cepa – mającego dwa elementy w postaci dzierżaka i bijaka, połączonych gązwą służb specjalnych – używane było w swojej klasycznej postaci aż do 1989 r., ale niestety tęsknota za nim nie zniknęła z chwilą odejścia ostatniego genseka, który chciał podobno przez całe życie być pierwszym sekretarzem. Na początku lat 90. przez kilkanaście miesięcy funkcjonował na przykład rząd, który nie miał w swoim składzie ani jednego szefa tworzących go partii. Co prawda był tam jeden taki lider, piastował nawet stanowisko wicepremiera, ale z kolei na tyle poważnie go tam traktowano, że nie miał pod sobą nawet najmniejszego ministerstwa. Syndrom biura politycznego działał więc nadal mimo głębokiej przemiany politycznej.

Szefowie owych partii byli posłami, regularnie spotykali się w Sejmie, ale brzydzili się po prostu czymś tak banalnym i pospolitym jak podejmowanie decyzji rządowych i branie za nie bezpośredniej osobistej odpowiedzialności.

Później zdarzały się jeszcze nieraz odmiany tego syndromu biura politycznego – w postaci pasażerów sterujących kierowcą z tylnego siedzenia – ale z czasem sytuacja się ustabilizowała i wydawało się już prawie, że nikomu dziś do głowy nie przyjdzie tworzyć rząd, na którego czele może stać ktoś inny niż szef najsilniejszej partii – po to właśnie, by brać w pełni nie tylko polityczną, lecz także konstytucyjną odpowiedzialność za podejmowane przez siebie decyzje. Gdzie tam... Okazuje się, że w czasach, kiedy byliśmy młodzi, było lepiej nie tylko dlatego, że byliśmy młodzi.