Ze względu na spowolnienie gospodarcze i oszczędności w finansach państwa jest wstępna sugestia rezygnacji z udziału w Expo” – oświadczyła we wtorek rzeczniczka Ministerstwa Gospodarki Monika Piątkowska. Niepojawienie się w 2015 r. polskiego stoiska na wystawie w Mediolanie pozwoli zaoszczędzić budżetowi 40 mln zł. Oddanie walkowerem jednej z najbardziej prestiżowych imprez świata ma rekompensować m.in. rozwijanie programu „Go Africa”, promującego polskie wyroby na Czarnym Lądzie. Decyzję resortu gospodarki może nadal zmienić premier, co wydaje się uzasadnione, zwłaszcza że tematem przewodnim mediolańskiego Expo będzie żywność, która jest przecież jednym z polskich hitów eksportowych. Jednak już sam zamiar rezygnacji z pojawienia się na najbardziej prestiżowych salonach pokazuje brak zrozumienia dla konieczności dbania o gospodarczy wizerunek kraju. Tymczasem to właśnie on jest podstawowym kryterium tego, jak postrzega się Polskę i Polaków w świecie. Nie heroiczna przeszłość, bohaterscy żołnierze i chwalebne klęski, lecz właśnie widoczne dowody gospodarności budują u innych nacji szacunek lub pogardę dla danego kraju. Sukces na tym polu to od wieków bezcenny kapitał.

Mocarstwo z dalekiej Północy

„Zamieszkują oni krainy najbogatsze w obszary zdatne do zamieszkania i najzasobniejsze w środki żywności. Oddają się ze szczególną gorliwością rolnictwu i poszukiwaniu środków do życia, w czym przewyższają wszystkie ludy Północy” – tak w 965 r. o plemionach Polan i Wiślan pisał Ibrahim ibn Jakub, poseł kalifa kordobańskiego na dwór cesarza Ottona I. Wprawdzie pochodzący z Hiszpanii Żyd nigdy na ziemie polskie nie dotarł, lecz będąc w Pradze, usłyszał o nich wiele pochlebnych opowieści. W końcu przecież córka czeskiego księcia Bolesława I Srogiego miała właśnie poślubić władcę Polan Mieszka i zadbać, aby się ochrzcił. Zapiski Ibrahima ibn Jakuba przez następne wieki kształtowały na Zachodzie pozytywny wizerunek egzotycznego północnego kraju. Twórczo rozwinął je mieszkający w Palermo Muhammad Al-Idrisi, sekretarz króla Sycylii Rogera II. Ów kronikarz także nigdy nie zawitał do Polski, co wcale nie przeszkodziło mu w tym, aby ok. 1154 r. w swojej „Księdze Rogera” odmalować jej bardzo plastyczny obraz. Al-Idrisi twierdził, że jest to „kraj o pięknej ziemi, urodzajny, obfitujący w źródła i w rzeki, o ciągnących się bez przerwy prowincjach i dużych miastach, bogaty we wsie i domostwa”. Co więcej, zamieszkujący go rzemieślnicy „są zręczni i obznajmieni ze swymi zawodami”, a stołeczny gród Kraków jest „miastem pięknym i wielkim, o wielu domach i mieszkańcach, targach, winnicach i ogrodach”. Jeśli wenecki poseł Ambrogio Contarini, który w 1472 r. udawał się z misją na dwór króla Kazimierza Jagiellończyka, znał te zapiski, to mógł się poczuć nieco rozczarowany. Jak przystało na dobrego dyplomatę, odkąd przekroczył polską granicę, zwracał baczną uwagę na stan gospodarczy kraju. Pierwszy z dużych grodów – Poznań wywarł na nim pozytywne wrażenie. „Miasto to jest godne wspomnienia, tak dla pięknych ulic i gmachów swoich, jako też dla znacznej liczby bogatych kupców” – odnotował w sprawozdaniu. Potem jednak dopisał, że przemierzył państwo nie tak dobrze zagospodarowane jak ziemie niemieckie. „Napotkaliśmy wiele zamków i grodów, ale miast znakomitych nie widać. Wszędzie znajdowaliśmy gościnność i dobre przyjęcie” – dodawał.

Stanem polskiej gospodarki tak naprawdę na Zachodzie zainteresowano się dopiero w XVI wieku. Wynikało to z bardzo pragmatycznych przesłanek. Tureckie imperium zdobywało wciąż nowe kraje i zaczęło marzyć o podboju Italii oraz południa Niemiec. Stolica Apostolska, szukając sojuszników do walki z muzułmanami, coraz uważniej przyglądała się, nadal egzotycznemu, północnemu mocarstwu. Nuncjusz papieski Bernard Bongiovanni po przybyciu do Krakowa w 1560 r. od razu zabrał się do zbierania informacji o potencjale ekonomicznym Polski. Jego raport wydany potem pod tytułem „Opisanie królestwa polskiego przez biskupa di Camerino” stał się na Zachodzie jednym z ważniejszych źródeł wiedzy o Rzeczypospolitej. Nuncjusz oceniał dość krytycznie politykę ekonomiczną Zygmunta Augusta, donosząc, że dochody przynoszone przez różne źródła, jak starostwa, ziemie królewskie czy kopalnie, są marnowane, bo „te król prawie wszystkie rozdarował”. Jednocześnie pozostawał pod wrażeniem bogactwa monarchy. „Lubi nadmiernie klejnoty i jednego dnia pokazał mi je potajemnie, kryje się bowiem z nimi przed Polakami, nie chcąc, aby wiedzieli, że wydał ogromne sumy na ich zakupienie” – informował papieża Bernard Bongiovanni, opisując ze swadą przepiękne diamenty, rubiny i inne drogocenne przedmioty z królewskiego skarbca. „Widziałem słowem tyle klejnotów, ile w jednym miejscu zgromadzonych znaleźć nie spodziewałem się, z którymi weneckie i papieskie – które także widziałem – nie mogą iść w porównanie” – zachwycał się nuncjusz. Zygmunt August mógł sobie pozwolić na sprawianie wrażenia lekkomyślnego utracjusza, bo wieści o jego bogactwie błyskawicznie rozeszły się po Europie, a z majętnym królem każdy się liczył, zwłaszcza jeśli rządził zamożnym krajem.

Reklama

>>> Polecamy: Polski szpieg w Mołdawii: Rosja robi co może, by utrzymać kontrolę w Naddniestrzu

Kolejny nuncjusz Fulwiusz Ruggieri po przybyciu do Polski w 1565 r. skupił się na opisywaniu kopalń: srebra w Olkuszu i pod Krakowem oraz żelaza, miedzi, a także soli w Wieliczce. W Gdańsku spodobał mu się port i sposób dostarczania tam towarów rzekami z całego kraju. „Zboże polskie karmi całe prawie Niderlandy króla Filipa, nawet okręty portugalskie i innych krajów przybywają po zboże polskie do Gdańska, gdzie ich czasem 400 i 500 nie bez zdziwienia zobaczysz” – odnotował. Ze stron jego raportów wyłaniał się niezwykle bogaty kraj prowadzący handel z całym światem. „Prócz zboża Polska dostarcza innym krajom lnu, konopi, skór wołowych, miodu, wosku, smoły, potażu, bursztynu, drzewa do budowy okrętów, wełny, bydła, koni, owiec, piwa i pewnego ziela farbiarskiego” – skrupulatnie wyliczał nuncjusz Ruggieri.

Od wielkości do upadku jeden krok

„Pieniądze są zasadą dobrego bytu państwa w czasie pokoju, a dodają mu sił i zapewniają jego bezpieczeństwo w czasie wojny” – zauważał w liście wysłanym z Krakowa w 1573 r. dyplomata Republiki Weneckiej Hieronim Lippomano. Do Polski przybywali wówczas posłowie ze wszystkich stron Starego Kontynentu, aby uczestniczyć w koronacji Henryka Walezego. Rzeczpospolita stała u szczytu potęgi, a wiadomości, jak jest bogata i potężna, nabierały wręcz bajkowego posmaku. Nie wiele wcześniej zawitało do Paryża poselstwo wysłane przez polskie stany, aby zaoferować francuskiemu królewiczowi koronę. Wówczas Polacy wiedzieli, jak zrobić piorunujące wrażenie na obcokrajowcach. Obecny wśród tłumu paryżan historyk Jakub August de Thou opisywał, że „wszystkie okna, wszystkie dachy nawet tak były ludem okryte, iż się obawiano, by się nie zapadły”. Ale było na co popatrzeć, gdy 50 karet i 250 jeźdźców z Polski paradowało ulicami stolicy Francji. „Mieli oni długie złotolite szaty, a surowa ich i szlachetna postać przypominała powagę i majestat rzymskiego senatu. Cugle ich koni nabijane były srebrem, błyszczące się drogimi kamieniami, siodła w złoto oprawne, rzędy na koniach pięknością swą zachwycały patrzących” – opisywał francuski historyk. Przybysze zaimponowali Francuzom nie tylko bogactwem, lecz także wykształceniem. Wszyscy płynnie mówili po łacinie, włosku, a nawet władali językiem gospodarzy. „Wszystko dziwiło i zachwycało” – zapisał de Thou. Takimi sposobami Rzeczypospolitej udawało się wówczas wykreować na kraj dużo potężniejszy i zasobniejszy, niż był w rzeczywistości. Doświadczony dyplomata Hieronim Lippomano umiał liczyć i wyciągać wnioski. Po koronacji Walezego donosił, że przywileje nadawane szlachcie i ograniczenie władzy króla owocowały coraz marniejszymi wpływami z podatków. „Polska ma mniejszy dochód niżeli każde inne chrześcijańskie królestwo, gdy tymczasem z samej Litwy, gdyby król absolutny nakładał podatki, można by mieć dochodu przeszło milion talarów” – wyliczał. Kłuła go też w oczy powszechna rozrzutność. „Polacy lubią przepych i przesadzają się w zbytkach, aby wzbudzić podziw i zyskać oklaski” – opisywał.

Symptomy niefrasobliwości i braku przywiązywania należytej wagi do kwestii gospodarczych stawały się coraz bardziej widoczne pod koniec XVI wieku. Już wysłannik weneckiego senatu o imieniu Duodo, kiedy zjawił się na dworze króla Zygmunta III Wazy, zauważył, że „szlachta wstydzi się handlu, wieśniacy są zbyt ciemni i uciśnieni, mieszczanie zbyt leniwi, cały handel Polski jest w ręku żydowskim”. Acz nie było to takie niekorzystne, ponieważ jak pisał: „Okrywają ich (bronią Żydów – przyp. aut.) panowie swoją powagą, bo mają z nich dochody, okrywa i rząd, bo w potrzebie znaczne sumy wyciskać z nich może”.

>>> Czytaj też: Najbardziej pożądane rynki handlowe na świecie: Warszawa na 12. miejscu

Rzeczpospolita wchodziła powoli w okres zmierzchu swojej świetności, jednak nadal potrafiła zaimponować zagranicznym gościom. Kardynał Henryk Gaetano, kiedy przybył z Rzymu, aby nakłonić Zygmunta III do wstąpienia w szeregi ligi antytureckiej, już pierwszego dnia zachwycił się Krakowem. „Znajdziesz tu bogate domy kupców włoskich, francuskich, angielskich, flamandzkich, tureckich, perskich, ruskich i moskiewskich” – wyliczał. W swoim sprawozdaniu z wizyty posunął się nawet do stwierdzenia, iż: „Nie rozumiem, żeby było drugie miasto tak obficie opatrzone we wszystko, jak Kraków, i sprawiedliwe jest tu dawne przysłowie, iż gdyby nie było Rzymu, tedyby Kraków był Rzymem”.

Jakże inaczej prezentował się ten sam kraj zaledwie pół wieku później. Niefrasobliwa polityka zagraniczna, kryzys władzy wykonawczej i narastająca anarchia sprawiły, że Rzeczpospolita najpierw musiała tłumić powstanie Chmielnickiego, po czym w krótkim czasie stoczyć wojny niemal ze wszystkimi sąsiadami. Przybywszy do Polski w 1660 r., monsieur Paye, sporządzając notatki dla ministra spraw zagranicznych Francji markiza de Lionne, zachodził w głowę: „Jak się to mogło zarazem stać, że król szwedzki na czele 40 tysięcy ludzi podbił i spustoszył kraj, którego armia liczyła co najmniej 200 tysięcy żołnierzy?”. Po czym sam udzielał sobie odpowiedzi. „Zostało to chyba spowodowane brakiem władzy ich króla, niewielkim rozsądkiem dowódców, niezgodą i buntami wybuchającymi nierzadko wśród wojska” – mniemał. Szwedzki potop przyniósł Rzeczypospolitej ekonomiczną katastrofę. Gromadzone przez wieki zasoby spłynęły barkami z biegiem Wisły do Bałtyku, aby trafić do Szwecji. „W zamkach i pałacach zdzierano obicia ścian, wyrywano marmurowe okładziny, z ram i listew zeskrobywano złocenia, zrywano posadzki, wyjmowano ze ścian okna wraz z szybami, z parków – kolumnowe pergole. Wszystko to starano się statkami przewozić do swego kraju, do wtórnego użycia” – opisuje Zdzisław Żygulski w monografii „Czarna legenda szwedzkich trofeów”.

Najbardziej pogardzane państwo Europy

Rabunki i spustoszenia, jakie były dziełem Szwedów podczas potopu, da się porównać tylko z tym, czego dokonali w Polsce Niemcy podczas II wojny światowej. Co gorsza, Polacy zupełnie nie potrafili wówczas odbudować dawnej gospodarczej potęgi kraju. Rzeczpospolita szybko przestała więc budzić szacunek. Zastąpiła go pogarda, jaką owocuje widok państw w stanie rozkładu.

„Zresztą jest naród polski w ogóle niedbały i leniwy, który tylko najniezbędniejsze grunta uprawia, a resztę odłogiem zostawia. Stąd wynika, że większa część ich domów i kościołów zbudowana jest z drzewa, choć posiadają obficie tak łamane kamienie, jako i dobrą glinę na cegły” – opisywał czytelnikom Fryzyjczyk Ulryk von Werdum. W 1670 r. trafił on do Rzeczpospolitej, aby na zlecenie króla Francji Ludwika XIV przygotować spisek mający doprowadzić do detronizacji Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Tajny wysłannik sukcesu nie odniósł, ale podróżując jako członek dworu hetmana Jana Sobieskiego, dokładnie zwiedził egzotyczne dla siebie strony. To, co zobaczył, przedstawiał potem zachodnim czytelnikom z niespecjalnie ukrywaną pogardą. „W żadnym polskim mieście nie znajdziesz dobrego bruku na ulicach, a jednak na wszystkich polach zalega pełno kamieni” – wyliczał. Sama podróż okazywała się wielką uciążliwością, i to nie tylko z powodu braku dobrych dróg. „Ponieważ Polacy niechętnie pracują, wynika z tego, że chętnie słyszą co nowego, a gdzie spotkają podróżnego, zaczepiają go pytaniami albo zmuszają go z sobą do karczmy i badają, czyby od niego nie mogli się dowiedzieć czegoś nowego. Po hojnej napitce przychodzi u nich często do bójki, przy czym szabla musi walnie błyskać. Szablą tą tną i rąbią się wzajemnie po pięściach, twarzy i gdzie tylko mogą” – zauważał z ironią Ulryk von Werdum.

Mocno nadszarpnięty w XVII wieku wizerunek Polski został ostatecznie pogrążony w kolejnym stuleciu. Gdy w Europie rodziły się nowoczesne państwa i trwały burzliwe przemiany ekonomiczne, Rzeczpospolita ledwie wegetowała, trawiona przez monstrualną anarchię.

„Polacy nie rozumieją zupełnie, na czym polega godność wolnego narodu” – twierdził historyk Gabriel Bonnot de Mably w wydanej w Paryżu rozprawie pt. „O sytuacji politycznej w Polsce w roku 1776”. Francuza najbardziej raziło bogactwo magnatów i sposób traktowania pracujących na nich rzesz poddanych, „przy czym zdumienie budzi bezlitosny stosunek sybarytów do niewolników służących w ich domach, a mniej cenionych od psów i kotów” – podkreślał.

Członek Akademii Nauk w Berlinie, astronom i fizyk Johan Bernoulli, gdy przejeżdżał przez Polskę w 1777 r., dostrzegł jednak pierwsze symptomy zmian dających nadzieję na przyszłość. „W pierwszej fabryce, którą zobaczyłem, wyrabiano na modłę liońską jedwabie, aksamity itp. tkaniny, z których część przetykano złotem lub srebrem. Bardzo podobało mi się zarówno wykonanie, jak i gust, ale trzeba wiedzieć, że kierownicy to wyłącznie Francuzi” – zapisał urodzony w Bazylei uczony. Inną fabrykę sukna nieopodal Brześcia, do której zawitał, prowadzili Niemcy. Łącznie odwiedził 15 manufaktur nadzorowanych przez podskarbiego litewskiego Antoniego Tyzenhauza. „Istotnie, pan ten, który założył te wszystkie zakłady i na którego barkach wszystko spoczywa, odznacza się prócz wielkiej uprzejmości jeszcze jedną, i tak przy tym nieodzowną właściwością – wybitną energią. Powiadają, że rzadko sypia dłużej niż trzy godziny” – opisywał Bernoulli. Równie pozytywne dla Polaków relacje w owym czasie rzadko ukazywały się na Zachodzie. Jeżeli już opisywano realia Rzeczypospolitej, to czyniono to w stylu jezuity z Nancy Huberta Vautrina, który znalazł w 1777 r. zatrudnienie jako osobisty nauczyciel Kazimierza Nestora Sapiehy. Francuza irytowała niegospodarność Polaków, ich lenistwo i skłonność do bałaganu. W spisanej przez siebie książce pt. „Obserwator w Polsce” stale podkreślał panującą nad Wisłą gospodarczą beznadziejność.

„Widziałem całe miasto ślusarzy pracujących na rachunek właściciela ziemi, który handlował wyrobami żelaznymi. Tego rodzaju zakład, jedyny chyba w tym rozległym kraju, mógłby przynieść wielki majątek przedsiębiorcy, gdyby dołożył starań i gdyby właściciele miast nie sprzeciwiali się tworzeniu składów towarów gotowych, a w końcu gdyby użycie żelaza stało się bardziej powszechne” – opisywał. Podobnie wiele mówiąca była historia pierwszej w Rzeczypospolitej wytwórni mydła. „Rzutki obywatel, który założył to przedsiębiorstwo, natrafił na wielkie trudności ze znalezieniem odbiorcy, mimo że jego mydło było lepsze i tańsze od rosyjskiego. Największą i trudną do przezwyciężenia przeszkodą w zbycie towaru było to, że wytwarzano go w kraju. Panuje tu powszechne uprzedzenie, że wytwory krajowe są kiepskie, i jeszcze jedno, bardziej uzasadnione, że takie przedsiębiorstwa nie przetrwają długo” – zanotował Vautrin. Po czym dodawał cierpko, że „w kraju obfitującym w drzewo, piasek i potas powinno być wiele hut szklanych, tymczasem jest ich tylko trzy i ani jednej papierni. Stosunek to dość słuszny, skoro więcej tu się pije, niż pisze” – dodawał. Francuski zakonnik najwyraźniej niespecjalnie szanował swoich pracodawców, jednak obserwatorem okazał się bystrym. Do tego jeszcze miał okazję być świadkiem upadku Rzeczypospolitej, z której wyjechał pod drugim rozbiorze. Ostatnie jego zapiski brzmiały jak mało chwalebne epitafium.

„Radziwiłłowie sprowadzili Persów do tkania materiałów jedwabnych, posiadali wytwórnie szkła, luster i biżuterii z kamieni krajowych. Przyozdobiono ich pałace tymi wyrobami, ale wszystko to z biegiem czasu znikło” – informował, dodając, że podobna klęska spotkała też światłego podskarbiego Tyzenhauza, który z takim trudem zakładał manufaktury i werbował do pracy rzemieślników z Holandii, Niemczech i Francji. Swoje fabryki bronił długo „przeciwko zawiści, brakowi pieniędzy i złej wierze, wreszcie jednak liczni wrogowie, których sobie przysporzył w czasie administrowania ekonomiami królewskimi, doprowadzili do tego, że upadł i on, i jego przedsiębiorstwa” – podsumowywał Vautrin. Czytelnikowi przeglądającemu „Obserwatora w Polsce” trudno było zatęsknić za tak beznadziejnym krajem, nawet jeśli współczuł jego mieszkańcom. Nie wspominając już o występowaniu w obronie nikomu niepotrzebnego państwa. Sam Hubert Vautrin tłumaczył w zakończeniu, że swoje dzieło o nieistniejącej już Rzeczypospolitej wydał głównie po to, aby „błędy zapisane w dziejach Polski stały się pożyteczną lekcją dla ludów czy rządów, jak zachować niepodległość i trwanie”.

>>> Czytaj także: Wschód Kultury: projekt trzech miast dostanie 4 mln zł z budżetu