Islandia robi następny krok, by pozbyć się skutków bankructwa sprzed sześciu lat. Ma on ostatecznie wydobyć kraj z kryzysu gospodarczego.

Do końca roku ministerstwo finansów ma przedstawić plan zniesienia kontroli przepływu kapitału, które wprowadzone zostały, po tym jak na wyspie całkowicie załamał się sektor bankowy. Był to jeden z elementów podjętej przez Islandię własnej drogi wychodzenia z kryzysu – jak się okazało, bardziej skutecznej niż ta forsowana przez państwa strefy euro.

Według agencji ratingowej Standard & Poor’s, islandzkie banki zgromadziły już wystarczającą ilość zagranicznych walut, by wytrzymać ewentualny odpływ kapitału i związany z tym spadek kursu korony. Trzy największe banki Islandii mają w oczach S&P wiarygodność na poziomie BB+ i pozytywną perspektywę ratingu, co biorąc pod uwagę, że sektor finansowy na wyspie trzeba było zbudować od nowa, jest wynikiem całkiem dobrym.

W pierwszej dekadzie obecnego wieku islandzkie banki przyciągały klientów z zagranicy, oferując znacznie wyższe oprocentowanie depozytów niż instytucje finansowe na kontynencie. Sektor bankowy stał się tak rozbudowany, że gdy jesienią 2008 r. islandzkie banki zaczęły mieć problem z płynnością, rząd nawet nie miał szans ich ratować, tak jak to robiły Irlandia, Wielka Brytania czy Niemcy – wartość depozytów w bankach sześciokrotnie przekraczała islandzki PKB, zaś aktywów aż 11-krotnie. Przed bankructwem Islandię uratowała pożyczka w wysokości 5 mld dol. z Międzynarodowego Funduszu Walutowego i pozostałych krajów nordyckich. Rząd w Rejkiawiku pozwolił upaść bankom, gwarantując jedynie depozyty własnych obywateli, zaś klientów z innych krajów zostawiając na lodzie.

To wprawdzie wywołało konflikt dyplomatyczny z Wielką Brytanią i Holandią, ale zarazem oszczędziło Islandczykom bolesnego zaciskania pasa, co stało się udziałem zadłużonych krajów strefy euro. Dzięki temu, po ostrym załamaniu się gospodarki w latach 2009–2010, Islandia szybko wróciła na ścieżkę wzrostu, a bezrobocie jest niewiele większe niż przed kryzysem, a ograniczenia w przepływie kapitału zatrzymały dalszy spadek kursu korony i umożliwiły wzmocnienie się nowo utworzonym bankom, bo i osoby fizyczne, i firmy nie mogły transferować oszczędności za granicę.

Reklama

Teraz zdaniem centroprawicowego rządu Sigmundura Gunnlaugssona islandzka gospodarka jest już na tyle silna, że przestają być one potrzebne. – Im silniejsza gospodarka, tym lepiej jesteśmy przygotowani do zniesienia ograniczeń – powiedział w zeszłym tygodniu szef islandzkiego rządu, a minister finansów Bjarni Benediktsson oświadczył, że jest ono jego osobistym celem. Dane gospodarcze jednak uzasadniają ich optymizm – według islandzkiego urzędu statystycznego w tym roku PKB kraju wzrośnie o 2,7 proc., a w przyszłym o 3,3 proc. To dwa razy wyższe wskaźniki, niż wynosi średnia dla strefy euro. Spada dług publiczny, zaś deficyt budżetowy jest mniejszy niż 2 proc. PKB. Na dodatek udało się zatrzymać inflację, która napędzana była przez wzrost cen nieruchomości (to, podobnie jak spadek inwestycji zagranicznych, jest ubocznym skutkiem zakazu transferu kapitału), zaś bezrobocie, które w najgorszym momencie kryzysu ledwie przekraczało 8 proc., we wrześniu spadło do poziomu 4,1 proc., czyli jest niższe niż w jakimkolwiek kraju Unii Europejskiej.

Rząd zresztą podjął już pierwszy krok w kierunku zniesienia ograniczeń. Ponieważ nieuchronną konsekwencją tego będzie pewien spadek kursu korony, aby zapobiec sytuacji, w której kredytobiorcy będą mieli problem za spłatą kredytów hipotecznych, w zeszłym tygodniu rząd przedstawił plan ich zredukowania. Rząd ma także nadzieję, że przy okazji zniesienia zakazu w transferze kapitału zdoła wynegocjować z zagranicznymi wierzycielami upadłych banków redukcję tych zobowiązań.

>>> Czytaj też: Polska staje się piątą potęgą militarną w UE. Doganiamy Hiszpanię