PKB liczony w obecnej formie to wskaźnik sztuczny i zwodniczy. Nie mówi za wiele o realnej gospodarce - mówi Joseph Salerno, ekonomista z Pace University w Nowym Jorku.

Pomysły, by zastąpić wskaźnik PKB złożonymi wyliczeniami w oparciu o poziom nierówności czy wykształcenia są chybione. By dostrzec prawdziwy obraz gospodarki, powinniśmy od PKB odejmować usługi i produkty sektora państwowego, a także jego wydatki – przekonuje Joseph Salerno, ekonomista z Pace University w Nowym Jorku.

PKB jest jak demokracja – wszyscy narzekają, ale nie wymyślono nic lepszego. Prawda czy fałsz?

Joseph Salerno: Fałsz. PKB to wskaźnik sztuczny i zwodniczy. Nie mówi za wiele o realnej gospodarce. Ekonomistom wydaje się, że mówi, ale to złudzenie, obraz stanu ich umysłu.

Surowa ocena…

Reklama

Dodajmy jabłka do marchewek i wyciągnijmy średnią.

Słucham?

To właśnie się robi przy wyliczaniu PKB. Dodaje się do siebie wszystkie usługi i towary wyprodukowane w danym okresie. Marchewki do jabłek, samochody do tabletów i usług medycznych. To nieprzystające do siebie dobra, których z natury nie da się położyć na jednej skali.

Ale są ceny, czyli wspólny mianownik tych wszystkich dóbr. Nie dodajemy jabłek do marchewek, tylko ceny jabłek do cen marchewek, czy nie?

Ceny mają wiele pożytecznych funkcji, ale tutaj na wiele się nie przydadzą. Statystyczne uśrednienie, które dzięki nim jest możliwe, nie zatrze faktu, że chodzi wciąż o dobra niejednorodne. Wszystkie statystyczne operacje na cenach, które trzeba przeprowadzić, by otrzymać PKB, mają jeszcze jedną wadę: są to mechanizmy arbitralne. Wlicza się w nie np. wartość dóbr nieukończoncych, półproduktów, a przecież w przyszłości te produkty mogą okazać się rynkową klapą! Dlaczego PKB mierzy się tak, a nie inaczej? Bo statystycy tak zdecydowali. Jakoś musieli. Co z tego, że równie dobrych miar są setki? Kupiłem auto na początku stycznia 2014 r., za inną cenę niż osoby kupujące ten sam model kilka dni po mnie. Ceny się zmieniają, więc co realnego mówi nam o świecie wyciąganie średniej z ich fluktuacji? Nie ma auta, które kosztuje tyle, ile wynosi jego średnia cena.

Jednak to na podstawie średnich cen formułuje się sądy o trendach gospodarczych.

Nawet jeśli założmy, że tak jest, to proszę wziąć pod uwagę, że PKB ma jeszcze jedną immanentną wadę. W jego skład wchodzą dobra wyprodukowane i sprzedane nie tylko przez prywatnych producentów, lecz również przez rząd. Cały przemysł zbrojeniowy, subsydiowane rolnictwo, zamówienia publiczne, pensje administracji, inwestycje infrastrukturalne – to wszystko jest w PKB.

Co w tym złego?

Otóż to, że na rynku prywatnym transakcje zawieramy dobrowolnie i ceny płacone za produkty odzwierciedlają ich wartość w oczach konsumentów. Kupujesz litr mleka za tyle, a nie więcej czy mniej, bo uważasz, że tyle to mleko jest dla ciebie warte. Ty, czyli konsument. Z kolei sektor rządowy charakteryzuje się tym, że wyklucza dobrowolność. Pobiera podatki, zadłuża kraj, aby w zamian coś wyprodukować, kupić, w coś „zainwestować”. Ty jako podatnik nie masz nic do powiedzenia. Ceny usług państwowych nie odzwierciedlają więc ich realnej wartości, są za to często zawyżone. To, co produkuje państwo, w dużej części można uznać za marnotrawstwo, a mimo to wlicza się to marnotrawstwo do PKB. Innymi słowy dodaje się ceny nominalne sektora publicznego do odzwierciedlających realną wartość danych dóbr i usług cen sektora prywatnego. Absurd.

Co proponuje Pan zamiast PKB? Wielu ekonomistów twierdzi, że warto przy ocenianiu kondycji danej gospodarki brać pod uwagę takie czynniki, jak nierówności społeczne, dochodowe, długość życia, poziom wykształcenia…

To są bardzo ważne wskaźniki, oczywiście. Niestety właśnie dlatego jestem przeciwny tworzeniu na ich bazie jednego syntetycznego składnika, bo to uruchamia arbitralność. Mądrzy statystycy znów arbitralnie wyliczą, ile w tym superwskaźniku mają ważyć poszczególne składniki.

Zamiast więc dodawać różne czynniki, należy od wskaźnika PKB trochę poodejmować. Zróbmy to na przykładzie USA. W 2014 r. PKB kraju wyniosło 17 bln dol. Z tego aż 4 bln to wartość dóbr i usług wyprodukowanych bądź sfinansowanych przez państwo. To, zgodnie z tym, co mówiłem wcześniej, należałoby odrzucić. Zostaje wtedy 13 bln dol. i wskaźnik, który nazywamy Gross Private Product (GPP), czyli produkt prywatny brutto. Ale i on ma swoje wady. W końcu to rząd nabywa część GPP albo uszczupla jego wartość, stosując politykę inflacyjną. Wydatki rządowe w sektorze prywatnym stanowią kolejne 4 bln dol. Zostaje nam więc zaledwie 9 bln dol. sektora prawdziwie prywatnego, czyli PPR (Private Product Remaining). I to jest wskaźnik, który pokazuje, jak ma się gospodarka tworzona przez obywateli niebędących częścią aparatu państwowego.

Jeśli jednocznacznie odrzucimy PKB na rzecz takiej miary, to pozbawimy się narzędzia, dzięki któremu możemy oceniać stan gospodarek państw etatystycznych. W sowieckiej Rosji PPR wskazałby liczbę bliską zeru, a jednak przecież jakąś wartość ta państwowa gospodarka musiała mieć. Coś produkowała, ludzie coś mieli. Chleb upieczony przez państwo także ma kalorie i jakiś smak i od biedy można się nim najeść.

Tak, ale może należy przyjąć, że w takich gospodarkach sensowna statystyka jest niemożliwa? Paul Samuelson, wybitny ekonomista amerykański, patrzył na oficjalne dane PKB z ZSRR i nie mógł wyjść z podziwu. Obliczył nawet, że gospodarka ZSRR w końcu prześcignie USA, tyle że ZSRR po drodze zbankrutowało i rozpadło się. Statystyki państwowe, zwłaszcza w państwach z gospodarką centralnie sterowaną, są z reguły sfabrykowane i zmanipulowane. Wlicza się w nie wszystkie niepotrzebnie wyprodukowane traktory czy stal, której nikt nie chciał. A jak PKB jest za małe, to po prostu dopisuje sie parę miliardów, żeby się zgadzało.

Niemniej za niektóre usługi rządowe ludzie płacą dobrowolnie. Rządowa część PKB ma realną rynkową wycenę, prawda?

Tak, to prawda. W USA mamy choćby państwową pocztę i ludzie dobrowolnie korzystają z jej usług. Takie wydatki wliczamy do GPP. Wiekszość państwowych usług i produktów nie jest jednak tak finansowana. Bardzo trudno tutaj rzetelnie oddzielić ziarna od plew. Jeśli miałbym być całkowicie szczery, to nawet GPP i PPR są nieprzydatne w ocenie bieżącej sytuacji gospodarczej. Myślę, że stają się sensowne i użyteczne, jeśli patrzymy na historię gospodarczą w interwałach, powiedzmy, 15–20-letnich. Wtedy coś mogą nam powiedzieć.

Dlaczego?

Te wskaźniki mogą służyć raczej jako narzędzia do badania historii gospodarki, a nie do sprawdzania, co się w niej dzieje obecnie, czy do prognozowania i projektowania polityki gospodarczej. Niestety, znam tylko jedną poważną pracę ekonomiczną, która szacowała PPR. Zbadano gospodarkę USA od lat 50. XX w. do 1983 r. i moje przypuszczenia się potwierdziły. Otóż gdy PKB rośnie, PPR może spadać. Państwo może wydawać i marnotrawić więcej, co znajdzie odzwierciedlenie w rosnącym PKB per capita, a tymczasem PPR, określające realny dobrobyt obywateli, może spadać. Ludziom może żyć się gorzej, ale oficiele mogą chodzić zadowoleni, wymachując malkontentom przed nosem statystykami PKB! Tak było właśnie w USA od lat 70. do 1983 r. O wiele lepiej byłoby już założyć, że udział państwa w PKB jest stały i mierzyć tylko PPR, dodając tę stałą. Tak skonstruowany wskaźnik PKB byłby bliższy rzeczywistości niż obecnie.

Skoro twierdzi Pan, że makrostatystyki to w każdym przypadku – PKB, GPP, PPR – narzędzie dla historyków, to jak badać aktualny dobrobyt i rozwój gospodarek, w oparciu o co planować politykę?

Zwracałbym uwagę raczej na gospodarstwa domowe i badał takie wskaźniki, jak oczekiwana długość życia oraz siła nabywcza, czyli ile godzin gospodarstwo musi przepracować, żeby było je stać na auto, komputer, edukację dziecka. Unikałbym syntetyzowania składników. Im prościej, im bliżej jesteśmy liczb bezwzględnych, tym lepiej i klarowniej. Patrzyłbym także na liczbę spopularyzowanych innowacji i wynalazków. Jeśli auto kiedyś było luksusem dla najbogatszych, a teraz jest ogólnie dostępne, to jest to wyraźna zmiana jakościowa, która niekoniecznie znajdzie swoje odzwierciedlenie w PKB.

A może PKB się Panu nie podoba z zupełnie innego powodu? Jest Pan wolnorynkowcem ze Szkoły Austriackiej i jak koledzy na pewno tęskni Pan za XIX w., gdy mniej było ograniczeń, regulacji, podatków… Tymczasem, jeśli spojrzeć na ostatnie 200 lat przez pryzmat tempa wzrostu PKB, to okaże się, że średnio gospodarki rosły szybciej w tym etatystycznym wieku XX niż w XIX.

Cóż… Nie neguję, że w XX w. świat rozwijał się gospodarczo. Co więcej, dzięki globalizacji i nowym technologiom oraz prężnym przedsiębiorcom mógł rozwijać się nawet szybciej niż w XIX w., nawet mimo rosnącego balastu ze strony państwa.

Bardzo go Pan nie docenia. Są ekonomiści, zwolennicy wolnego rynku, którzy jednak widzą wartość w produktach i usługach państwa. Czy negacja PKB nie wynika z jakiegoś założenia moralnego? Kradzież jest zła, państwo kradnie w podatkach, a więc w PKB nie należy uwzglęniać wydatków państwowych…

W ogóle nie odnoszę się do kwestii etycznych! Chodzi o perspektywę konsumentów. Wszyscy jesteśmy konsumentami i wartościowe jest dla nas to, co chcemy kupić, a nie to, do czego kupna – za pośrednictwem aparatu państwa – jesteśmy zmuszeni. Jest chyba jakościowa różnica między sytuacją, w której sam kupujesz mleko, a taką, w której rząd zabiera ci pieniądze i mówi, że będzie kupował mleko za ciebie po cenach, jakie uzna za stosowne?

Przyjmijmy więc, że żyjemy w takim idealnym wolnorynkowym społeczeństwie. Rząd jest, ale tylko od wojska, policji i sądów. Nic więcej nie robi. Nie zadłuża się, nie buduje szkół, nie rozdaje zasiłków. Co Pan jako ekonomista by wtedy robił? Przecież nie istniałyby urzędy statystyczne… Nie miałby Pan danych, na bazie których mógłby Pan pracować.

Ależ statystyki różnego typu mogą przygotowywać instytucje prywatne! Przecież one już to robią i to od dawna. Weźmy ten nieszczęsny wiek XIX. Prowadzono wtedy kroniki handlowe, badano, ile złota cyrkuluje w gospodarce, ile produkuje się stali, wydobywa węgla itd. Większość tych statystyk powstawała z prywatnej inicjatywy koncernów z danej branży. Były to z reguły twarde statystyki bazujące na liczbach bezwględnych i stosujące niewiele uśrednień czy skomplikowanych mechanizmów szacunkowych, w których poszczególnym składnikom arbitralnie nadaje się różną wagę i znaczenie. I były bardzo przydatne w prowadzeniu biznesu, miały realną wartość. A teraz rządy kompilują masę niewiarygodnych statystyk, które zafałszowują rzeczywistość, dodatkowo obciążając firmy koniecznością spowiadania się władzy ze wszystkiego.

Z kwestią mierzenia wzrostu PKB związane są nieodłącznie kwestie polityki pieniężnej: inflacja, deflacja, ilość pieniądza w obiegu. Jak określiłby Pan obecną sytuację w tej dziedzinie w globalnąej perspektywie?

Jako chaos. Najgorszy od lat. Od czasu Alana Greenspana banki centralne zaczęły postrzegać swoją rolę jako zarządzających oczekiwaniami inflacyjnymi rynku. Zamiast dostosowywać politykę pieniężną do rynkowych wymagań, za pomocą oświadczeń i zapowiedzi zaczęły dostosowywać rynek do polityki pieniężnej. Szefowie banków centralnych wciąż zapewniają wszystkich dokoła, że panują nad sytuacją. Gdy ktoś mówi, że grozi nam inflacja, zaczynają straszyć, że to lepsze niż deflacja, i każą sobie ufać. Zupełnie nie obchodzi ich to, że nadmierna inflacja to jest coś, co już się dzieje – na giełdzie czy w niektórych surowcach. Mainstream zarządzający bankami centralnymi patrzy wyłącznie na inflację konsumencką i jest ślepy, jeśli gdzie indziej w gospodarce dzieje się coś złego.

Czy ten chaos jest na tyle poważny, że można się spodziewać jakichś przełomów w światowym systemie pieniężnym?

Faktycznie jest niewesoło. Jesteśmy na drodze, na której byliśmy na początku pierwszej dekady XXI w. Prawdziwej rewolucji jednak nie wróżę. Np. powrót do złota jest z punktu widzenia układu światowych sił gospodarczych niemożliwy. Owszem, kraje BRICS mają skłonność do wyzbywania się rezerw dolarowych, ale nie zrobią tego na dużą skalę – zresztą ta skłonność osłabła, gdy one same popadły w tarapaty. Chinom nie wiedzie się już teraz tak dobrze, jak kiedyś. Być może jednak w perspektywie kilku lat, może dekady, powstanie jakaś nowa waluta, np. będąca połączeniem chińskiego yuana z euro? Może niektóre kraje wyłamią się i zaczną budować swoje waluty na złocie? Pierwszą – choć nieudaną – próbą było refrendum w Szwajcarii, w którym taka propozycja była rozważana.

Do prawdziwej globalnej rewolucji w systemie monetarnym potrzeba o wiele gorszej sytuacji niż obecna. Poza tym USA, kraj budujący swoją dominację na papierowym dolarze, będzie tutaj bardzo reakcyjny.

Właśnie, Stany Zjednoczone… Wie Pan, że w Rosji dominuje narracja, że to USA chcą obecnie wojny? Że chcą do niej sprowokować Rosję, żeby oczyścić się z długów i wyzerować…

W jakim sensie?

Żeby obronić się przed Rosją, Europa musiałaby wyzbyć się swoich aktywów, na czym skorzystałyby Stany Zjednoczone, sprzedając jej sprzęt, oferując wsparcie wojskowe itd.

To teoria mocno spiskowa. Nie sądzę, żebyśmy mieli aż tak cynicznych liderów, natomiast rzeczywiście uważam, że polityka USA wobec Rosji ma charakter prowokacyjny, ponieważ pozwala utrzymywać wydatki na wojsko na wysokim poziomie.

Kompleks militarno-przemysłowy? To też teoria spiskowa.

Nieprawda. To jest realnie istniejące i skoligacone mocno z rządem, z administracją USA lobby. Pracujesz w rządzie, a potem idziesz do pracy w przemyśle militarnym. W twoim interesie jest zadbać, żeby strumień rządowych zamówień nie wysechł, prawda? A czy jest na to jakiś lepszy sposób niż utrzymywanie stanu zimnej wojny?

Są wydatki na wojsko, jest wzrost PKB i wszyscy są szczęśliwi…

Szczęśliwe są elity. Biedni tracą, klasa średnia zanika. Dlatego właśnie wolę PPR od PKB, bo pokazuje, kto tak naprawdę korzysta w danych warunkach gospodarczych. Szukasz przyczyny nierówności, biedy i zanikania klasy średniej? Zerknij na stado pasożytów biegajacych wokół rządu.

Dr Joseph Salerno – ekonomista z Pace University w Nowym Jorku, przedstawiciel Szkoły Austriackiej w ekonomii, anarchokapitalista.