Rok 2014 był, był kolejną - po roku 2008 - ważną cezurą dla świata. Rok 2008 podważył gospodarczą dominację USA, 2014 zawirował na scenie globalnej i w światowym systemie bezpieczeństwa.

Porządek świata zmienia się, a nigdy w dziejach nie było tak, że jeden porządek zastępuje drugi bez walki, pisze Obserwator Finansowy.

Decyzja banku centralnego Szwajcarii o zwolnieniu kursu franka wywołała turbulencje w całym europejskim (co najmniej) systemie bankowym, rozkołysała kursy walut, z naszym złotym włącznie, o nastrojach kredytobiorców we frankach nie mówiąc.

Właśnie ta decyzja każe spojrzeć szerzej i zastanowić się nad stabilnością naszej planety i mechanizmów mających – rzekomo – ją zagwarantować. Mamy zabezpieczenia, czy nie? Niestety, symptomów, że idziemy ku erze turbulencji jest znacznie więcej.

Osłabiona Ameryka, podzielona Europa

Reklama

Rok 2014, jak się wydaje, był nie mniej ważną cezurą, niż poprzednio rok 2008 i konsekwencje upadku Lehman Brothers oraz wywołanych tym zawirowań na amerykańskim, a potem światowych rynkach. Wtedy zachwiał się porządek gospodarczy, prowadząc ponownie od systemu dwubiegunowego (1945-1991) i krótkiej „jednobiegunowej chwili” bezwzględnej dominacji amerykańskiej (1992-2008) ku ładowi wielobiegunowemu czy multipolarnemu, w ramach którego w wymiarze gospodarczym i finansowym liczą się już nie tylko Waszyngton, Bruksela, Londyn i Paryż, lecz także Pekin, New Delhi czy Moskwa.

Dotychczasowi „cerberzy” światowego porządku gospodarczego, Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, natrafili na otwarte wyzwania, chociażby w postaci utworzonego w 2014 r. Banku Rozwoju ugrupowania BRICS, skupiającego największe i najbardziej dynamiczne „wschodzące rynki” (chodzi o Chiny, Indie i Brazylię, bo Rosja to kategoria szczególna, a RPA to gospodarczy liliput, tyle że – z woli najważniejszych w tym rozdaniu Chińczyków – reprezentujący kontynent afrykański).

Rok 2008 podważył gospodarczą dominację USA, rok 2014 zawirował na scenie globalnej i w światowym systemie bezpieczeństwa. Zajęcie Krymu przez Rosję i daleka od zakończenia sytuacja na Ukrainie nie tylko podważyła porozumienia (z Budapesztu – o gwarancjach dla Ukrainy w zamian za pozbycie się broni jądrowej) oraz zasady prawa międzynarodowego (o nienaruszalności granic i integracji terytorialnej państw), ale z każdym upływającym dniem coraz bardziej grozi powrotem do zimnowojennej logiki i odtworzenia konfliktu Wschód – Zachód. Wystarczy tylko Ukrainie dostarczyć z Zachodu broń, o czym toczy się otwarta debata, a rosyjski niedźwiedź, już mocno zraniony wyjątkowo niskimi cenami ropy na światowych rynkach, zaryczy jeszcze głośniej.

Z kolei zaskakujące, choć wytłumaczalne – choćby nie do końca przemyślaną interwencją amerykańską w Iraku – wyłonienie się Państwa Islamskiego (ISIL) stanowi kolejne, otwarte wyzwanie dla światowego ładu – i może okazać się niezwykle kosztowne. Amerykanie, którzy w ostatnich latach zaczęli zmniejszać wydatki na zbrojenia – z 780 mld dolarów w roku 2010 do 640 mld w roku 2013 ( według danych SIPRI), znowu je muszą podnosić, a wraz z nimi ci, których obywateli w brutalny sposób pozbawiono życia – Wlk. Brytania, Francja, a ostatnio Japonia i nawet Jordania. Czy powstanie, ze wszech miar wskazana, szeroka koalicja wymierzona w ISIL – i jak będzie kosztowna?

>>> Czytaj też: Polska w 2025 roku - europejski tygrys albo zaściankowy karzeł

Nowe wyzwania

Mamy więc na światowej scenie dwa bezprecedensowe wyzwania, o jakich nam się nie śniło nawet w burzliwych latach po 2008 roku. Oba są niezmiernie groźne, o potencjalnych skutkach – politycznych i gospodarczych – trudnych do przewidzenia.

Jednakże to i tak tylko początek „inwentaryzacji turbulencji”.

Z punktu widzenia Polski i UE na pierwszy plan wysuwają się sankcje wobec Rosji, kosztowne przecież dla obu stron. Zbyt często jednak nie doceniamy zawirowań w samej UE, które trzęsą jej podstawami. Wygrana partii Syriza w Grecji sprawia, że wśród 28 państw członkowskich mamy już nie jednego, a dwóch premierów otwarcie podważających czy to gospodarcze i finansowe kryteria z Maastricht (to Ateny) czy też aksjologiczne w postaci kopenhaskich (to Budapeszt). Alexis Tsipras chce kolejnych umorzeń długu, natomiast Viktor Orban, nawet w obecności kanclerz Angeli Merkel w Budapeszcie, otwarcie opowiada się za „nieliberalną demokracją”, a w dwa dni po jej wyjeździe powiada, że chce robić interesy z Rosją – i wbrew unijnemu ostracyzmowi zaprasza do siebie prezydenta Putina. A podstawowe pytania w debacie o przyszłości integracji rodzą się w tak ważnej dla niej organizmach, jak Wlk. Brytania (referendum!) i Francja…

Gdzie jest unijna solidarność? Chyba już tylko na dokumentach, na których ją wcześniej uroczyście zapisano. W żadnej z newralgicznych spraw, ani wobec Rosji i Ukrainy, ani wobec porozumienia o wolnym handlu i inwestycjach z USA – TTIP (o czym za chwilę), ani w stosunku do nowych fenomenów, jak Chiny, Indie, grupa BRICS czy wschodzące rynki nie ma unijnej strategii, a nawet uzgodnionego wspólnego stanowiska. „Każdy sobie rzepkę skrobie” – niczym Grupa Wyszehradzka patrząc na poczynania Putina.

Inni to widzą i kalkulują tak: Amerykanie są osłabieni, Europa (UE) niewydolna, a dotychczasowy światowy porządek zachwiany. Nie ma żadnego policjanta – więc hulaj dusza. Grając na prostej formule „dziel i rządź” rośnie asertywność Moskwy, co w Warszawie dobrze widzimy, jak też Pekinu, co już nagminnie przeoczamy, nie mając w stosunku do Chin ani wiedzy, ani ekspertyzy, ani politycznej woli, by się nimi, „dalekimi” zajmować.

Nowe inicjatywy

Nic bardziej błędnego na zglobalizowanych rynkach! Chiny, które same mają większe PKB i obroty handlowe od pozostałych czterech członków ugrupowania BRICS, właśnie stawiają na nową strategię, odchodząc od poprzednich formuł bierności na światowej scenie, o czym tutaj pisałem. Dla nich rok 2008 był nie mniejszą cezurą niż dla Zachodu. Rozpoczęła się na chińskiej scenie ogromna debata, trwająca do dziś i daleka od zakończenia, tak nad nowym chińskim modelem rozwojowym – opartym już nie na eksporcie lecz silnym rynku wewnętrznym i konsumpcji – jak też udziałem Chin w światowym ładzie. Przejawów tego nowego podejścia aż nadmiar.

Pod koniec 2014 r., o czym u nas cicho, z poręki Chin zakończono budowę CAFTA, czyli strefy wolnego handlu łączącej Chiny (1,4 mld mieszkańców) z 10 państwami ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Płd.-Wschodniej – 600 mln mieszkańców), co sprawia, że – wbrew naszym tezom – to właśnie CAFTA, a nie TTIP jest „największą strefą wolnego handlu na globie”, a TTIP – o ile ją podpiszemy – będzie, co najwyżej, strefą „najbogatszą”.

Rosnącą chińską asertywność widać w budowie CAFTA, na forum Szanghajskiej Organizacji Współpracy (SzOW), słusznie nazywanej przez amerykańskich strategów „anty-NATO” (do której w 2015 r. przystąpią Indie), czy w pokojowym zbliżeniu z Tajwanem, symbolizowanym porozumieniem ramowym o wolnym handlu ECFA z czerwca 2010 roku. To w odpowiedzi na rosnące wpływy Chin, Amerykanie w 2011 r. podjęli dwie kluczowe decyzje: przyjęli geostrategiczne założenie, że wiek XXI będzie „stuleciem Pacyfiku” (słynny pivot), a równocześnie włączyli się do mało znanego przedsięwzięcia o nazwie Partnerstwo Transpacyficzne – TPP. Nic nie wskazuje na to, by to kluczowe założenie zostało zachwiane czy to przez interwencję Rosjan na Ukrainie, czy to przez brutalność islamistów z ISIL. Strategicznym wyzwaniem dla Ameryki stają się szybko rosnące i coraz bardziej asertywne Chiny, gdzie niektórzy krewcy politycy – najczęściej zresztą ci w mundurach – już śnią chińskie sny, stawiając tezę o Chinese Dream, będącym otwartym wzywaniem dla mitu American Dream.

Czy to nowa „zimna wojna” na horyzoncie, tyle że tym razem przez Pacyfik, a nie Atlantyk? Trudno jeszcze na chwilę obecną przesądzać, bowiem Amerykanie, dotychczasowy szeryf światowego ładu, po pierwsze są podzieleni, a po drugie postępują jak dotąd według odmiennych logik. Raz, jak w przypadku Szczytu Azji Wschodniej, formalnie powołanego do życia na szczycie w Kuala Lumpur w grudniu 2005 r., z obawy zdominowania go przez Chiny, postąpili na znanej zasadzie: jak nie możesz przeciwnika pokonać, przyłącz się do niego. Toteż prezydent Barack Obama zaczął osobiście pojawiać się na tych szczytach, począwszy od Phnom Penh w 2012 r., przypominając tym samym: nic o nas, bez nas.

Natomiast w odpowiedzi na ECFA Amerykanie tym razem nie tyle raz jeszcze postawili na Tajpej, lecz widząc rosnące wpływy Chin lądowych na wyspie, zaczęli wzmacniać współpracę z partnerami w regionie, poprzednio, z racji „wojny z terrorem”, albo zaniedbaną, jak z Filipinami, albo nieistniejącą, jak z Wietnamem czy nawet Mjanmą (d. Birmą). Działając zgodnie z tą samą logiką podłączyli się też do nowozelandzko-singapurskiej inicjatywy z 2005 r., zwanej TPP. Dzisiaj w negocjacje jest zaangażowanych nie czterech, jak na początku, tylko aż 12 partnerów, w tym tak ważnych, jak Japonia czy Korea Południowa. Przy czym pierwsza obawia się nadmiernego otwarcia rynku na amerykańską ekspansję, natomiast druga właśnie zamieniła ChRL w największego partnera gospodarczego i handlowego. Nic dziwnego, że w Seulu wrze i trwa debata: na kogo postawić?

>>> Polecamy: Rządowe statystyki fałszują rzeczywistość. Tak powinniśmy liczyć PKB

Kontrpropozycje czy własne interesy

Chińczycy z kolei z obawy, że Partnerstwo Transpacyficzne zostanie zdominowane przez Amerykanów, wyszli w zeszłym roku z jeszcze dwoma ważnymi inicjatywami. Na ostatnim szczycie państw APEC (ugrupowania łączącego gospodarki regionu Azji i Pacyfiku) w Pekinie w listopadzie 2014 r. prezydent Xi Jinping przedstawił pomysł powołania Obszaru Wolnego Handlu Azji i Pacyfiku (FTAAP), który – w ich rozumieniu – miałby zneutralizować i TPP, i APEC, działające nieco pod wodzą Amerykanów. A równocześnie na innym szczycie, w Szanghaju w maju 2014 r. mocno ożywiono inną inicjatywę o nazwie Konferencja o współdziałaniu w budowie środków zaufania w regionie Azji i Pacyfiku (CICA). Przemawiając wówczas, tenże Xi Jinping opowiedział się expressis verbis za systemem bezpieczeństwa w regionie Azji i Pacyfiku „bez udziału Zachodu”. Tym samym, dbając o nasze, zachodnie interesy trzeba teraz uważnie obserwować nie tylko rozwój SzOW, ale i CICA.

My natomiast, w świecie transatlantyckim, mamy za zadanie zająć się wspomnianą TTIP będącą z jednej strony odpowiednikiem TPP, a z drugiej szansą na utrzymanie przywództwa świata zachodniego w świecie. Niestety, negocjacje nad nią zainicjowane w czerwcu 2013 r. przeciągają się, a w ich trakcie wyłaniają się przeszkody o podobnym charakterze, jak w rozmowach z Japonią nad TPP. Istnieją obawy, że za stroną amerykańską kryją się interesy wielkich korporacji, nawet bardziej, niż strategiczne interesy państwa. Kością niezgody staje się zapis o arbitrażu (ISDS – inwestor-to-State dispute settlement), czyli obawa, że wynajęci i opłacani przez silne korporacje arbitrzy będą reprezentowali raczej interesy sponsorów, aniżeli państwa. Stąd obawa o „dyktat najsilniejszych”.

„Bolączki” związane z TTIP dobrze wyspecyfikował Jeffrey Sachs, który wyraził słuszne obawy, iż w ramach TTIP większy nacisk kładzie się nie na międzypaństwowe porozumienia i umowy handlowe, lecz interesy korporacji i firm, nie zwracając przy tym uwagi na skutki uboczne tych umów, w tym ważne ekologiczne czy klimatyczne. Cały proces jest w jego opinii nieprzejrzysty, bo rozmowy prowadzone są w tajemnicy.

Inaczej ujmując: w logice zachodniej, a głównie amerykańskiej, na czele jest biznes, zysk oraz interes korporacji, podczas gdy w logice Chin interes państwa. My się dzielimy, oni trzymają się uzgodnionej, wspólnej linii. My jesteśmy poszatkowani, oni – jak dotychczas – zwarci i skuteczni. Czy trzeba pytać, w którym kierunku zmierza świat? Pacyfik spycha w cień Atlantyk, który dominował przez kilkaset lat. Czy jednak taka zasadnicza zmiana obędzie się bez dalszych turbulencji? Już widać, że niestety nie. Nigdy w dziejach powszechnych nie było tak, że jeden porządek zastępuje drugi bez walki.

>>> Polecamy: Fatalne budownictwo w Portugalii - zimne mieszkania i ogromne rachunki

ikona lupy />
ikona lupy />
1 Ranking marek państw - USA / Forsal.pl